Do sikorek, trznadli, zięb, sójek i kuropatw zimą dołączyły bażanty. Całe to bractwo zamelinowało się w krzakach, koronach drzew i zaroślach wokół naszego siedliska i zlatuje się na codzienne śniadanie w przydomowej stołówce.
Już miałem nadzieję, że siedzą u Marcinów, sąsiadów oddalonych od Nieba o 2 kilometry. Czyli bliskich sąsiadów. Ale nie, są u nas. Są i kopią. Poczuły wiosnę.
Robią nam w pobliżu stan wyjątkowy/wojenny. Myszy już kilka dni temu wyczuły, że coś się święci, że idzie zamach na wolności obywatelskie i prawo do swobodnego przemieszczania się, więc lgną do chaty jak oszalałe. A my, z wiaderkiem popcornu w dłoniach, siadamy przed telewizorem i czekamy, kiedy zabraknie Teleranka…
Szybko minęło! To już trzy lata – w moim przypadku – i trochę mniej w przypadku Ani. Tak długo żyjemy na wsi, z daleka od miejskiego zgiełku. Wsiowi ludzie jesteśmy. Dziś spojrzeliśmy na siebie przed wyjazdem na targ i pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem: to widać, słychać i czuć.
Poznajecie? Ten z prawej to ja, a ta z lewej, to Ania. Rzadko robimy sobie wspólne fotografie, ale tym razem, specjalnie dla Was, czynimy wyjątek 🙂 Tak wyglądamy w chwilach szczęścia.
Wzruszające. I zabawne. Krowia mama biega za swoją córką po podwórku i muuucząc – w końcu nie bez przyczyny na imię ma Mućka – usiłuje przywołać do porządku brykające dziecię.
Dzik jest dziki i nie ma prawa głosu. Dzik, gdyby miał łeb na karku, zwiałby przed najbliższą sobotą na Białoruś: to tylko kilkanaście kilometrów. Tyle wystarczy, by zachować życie.