07 kwi O czarnej ziemi, o białej i o pukaniu
Słychać siekierę – to puka Jacek – i burczącą maszynkę do mięsa. A to z kolei ja. Za oknem zadymka, termometr przysnął po nocy na poziomie plus 2, szron pobielił trawę, znaczy – wiosna. Wielkanoc za pasem.
Wyrywamy zimie tę wiosnę, nie ma co. Kilka dni względnego ciepła pozwoliło zachwycić się krokusami, cebulicą i żonkilami, ale potem – buum! Minus pięć w nocy, wiatry, które mrożą głowę i śnieżne siąpiradła, przez które odechciewa się wychodzić. Wypatrujemy więc każdego oczka pogodowego i jak te namolne komary robimy wypad do ogródka. Choć na godzinkę, dwie!
Czarna ziemia
To jedyna metoda, żeby nadążyć za porą roku. Zdążyłam wyczyścić wszystkie rabaty, usunęłam liście i igliwie, które było zimową osłoną dla korzeni większości naszych krzewów i młodych drzewek. Wzruszyłam glebę na grządkach warzywnych (już jej nie przekopujemy!), wszędzie, gdzie trzeba dosypałam kompost i zdobycz ostatnich dni – podłoże pieczarkowe. Kończą się także zapasy końskiego obornika, który dojrzewał pod folią przez prawie trzy lata… On też poszedł na grządki.
Kiedy porównuję glebę z naszego ogrodu sprzed sześciu lat z tą dzisiejszą, to… nie ma porównania. Piasek zmieniliśmy w czarnoziem! Jest przepuszczalny, z dużą ilością próchnicy i dżdżownic, które wcześniej właściwie nie występowały. Ziemia pachnie świeżością i rodzi coraz lepiej, ale wymaga jednak ciągłej pielęgnacji. A przede wszystkim – kompostu.
Nasz kompostownik to skarbnica dobra wszelakiego. To fascynujące – obserwować, jak domowe odpadki organiczne, suche liście, ścinki trawy, czyste kartony, popiół, rozdrobnione gałęzie, uschłe i posiekane badyle zamieniają się w czarną ziemię. Jacek podzielił kompostownik na trzy komory. W pierwszej są najświeższe odpadki, w drugiej – ziemia już lekko przekompostowana, z co najmniej półrocznym stażem, a w ostatniej – gotowy kompost, oczekujący na przesiew i pachnący prawdziwą ziemią!
Na taczce układam sito, którego murarze używają do przesiewania piasku i żwiru. Przesypuję, oddzielając dłuższe patyczki (wracają do kompostownika) i jadę z tym na grządki. Jak co roku.
Biała Wujka Olka
Zaklinanie wiosny, żeby już przyszła, staje się nudne. Nie są jednak nudne coroczne rytuały, choćby takie, które zwykle uprawiamy w marcu i na początku kwietnia. Jacek mocuje się z siekierą i drewnem, o czym za chwilę, a ja – z młynkiem i… białą kiełbasą.
Nie jemy mięsa. Generalnie – nie jemy, choć nie ma w tym żadnego ideologicznego zacięcia, bo co pewien czas zdarza nam się skubnąć polędwicę czy dobrą, lokalną wędlinę. Ale jeden precedens przydarza nam się od trzech lat stale. Robimy białą kiełbasę na święta. Z przepisu Wujka Olka.
Pamiętam ją z czasów mojej młodości – była najlepsza na świecie! Odpowiednio doprawiona, nie strażacka – tryskająca wodą, z właściwymi proporcjami chudego i tłustego mięsa. Taka, wiecie, prawdziwa, świąteczna.
Dostałam przepis na nią i… nigdy nie robiłam. Kupne białe kiełbasy jakoś zawsze nam wystarczały, zresztą, nie przywiązywałam do nich nadmiernej wagi – tradycja, wiadomo, musiały być na świątecznym stole; osobiście wolę jajka i sałatkę warzywną.
Ale… trzy lata temu nabrałam apetytu. Wtedy skomponowaliśmy z Jackiem prawie dzieło sztuki, nie kiełbasę, choć do wspomnień o białej Wujka Olka wiele jeszcze brakowało. Ta pierwsza próba była jednak na tyle obiecująca, że po roku spróbowaliśmy ponownie.
Biała – drugie podejście
Przy drugim podejściu zrozumiałam, jak ważne są przyprawy. Na przedwiośniu skończył nam się suszony majeranek prosto z naszego ogródka, kupiliśmy więc nowy, z dobrej, lokalnej firmy…
Te same proporcje, ten sam przepis, mięso, wszystko – ale smaku i aromatu zero. Sypnęłam jedną garść majeranku więcej – zero. Sypnęłam drugą – zero plus. Nafaszerowaliśmy białą majerankiem do tego stopnia, że zdawała nam się już niemal całkiem… zielona, ale to w ogóle nie było to. Dało się jeść, rodzinie nawet smakowała, ale nam ciągle średnio. Niedosyt pozostał. I pamięć o ziołach.
Biała – podejście nr 3
Tym razem własnego majeranku mamy tonę. Pachnie tak, że cały dom aż się unosi! W maleńkiej masarni nie było mięsa od łopatki, więc kupiliśmy karkówkę, do niej boczek. Do zmielonych mięs poszły garście przypraw. Czosnek, pieprz, sól, majeranek. Plus woda. Plus młynek i plus Jackowe dłonie do ugniatania i napowietrzania.
Oj, się naklął! Bo to trzeba z sercem mieszać i tłuc to mięso. Dać mu chwilę odpocząć – i znów. I rozmawiać z nim, i poklepywać, i próbować. Zrobiliśmy próbkę w nietypowy sposób – uformowałam z mięsnej masy mały kotlet, podsmażyłam na patelni i… To było to! Jacek jednak narzekał: za mało przypraw.
Kupieckim targiem, nabiliśmy większą część jelit białą według mojego smaku i mniejszą – według upodobań Jacka. Czyli z pieprzem i majerankiem po horyzont. Jak wyszły obie linie kreatywne? Moja biała jest delikatna, dobrze zbalansowana (hahaha!) i taka idealna pod kontakt z chrzanem, który doda jej ostrości i właściwego smaku. Jackowa biała jest harda, dla drwala lub innego twardziela typu prezydent (taki żart), zostawiająca trwały ślad i nie wymagająca chrzanu.
Nie wiem, jak u Was, ale nasze białe są bardzo spoko. I czekają na Wielkanoc.
Pukanie
Miało być pamiętane o drwalu i siekierze, bo inaczej wyjdzie, że cały dom na mojej głowie, a facet się leni. Nie leni.
Jacek rąbie szósty metr brzozy i przeklina pogodę.
Z czapką na głowie pot leje mu się na oczy. Bez czapki jego siwizna marznie. W grubym polarze – za gorąco, w samej koszuli – za zimno. Ale mimo tych przekleństw, postrzegam go jako mężczyznę w pięknym stanie uniesienia.
Mówi, że pukanie siekierką oczyszcza umysł i daje wolność wyboru. Może puknąć tu, może puknąć tam… I słyszę, jak przy tym podśpiewuje:
– Pukam, bo chcę / Pukam, bo życie jest złe / Czy są pieniądze, czy nie / Pukam, bo wolność to zew / Pukam, bo wciąż kocham cię / Kocham cię.
Tak śpiewa, na cały las, a mnie się robi przyjemnie i cieplutko, i wiosna mi się robi też.
I tak sobie oboje nadążamy za życiem.
Ania
POLECAMY RÓWNIEŻ: Uprawy na rabatach podniesionych
No Comments