Wojna jak czerń i biel
10318
post-template-default,single,single-post,postid-10318,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015
Wojna w Ukrainie

Wojna jak czerń i biel

Mamy taką porę roku, że posty same powinny wchodzić na klawiaturę, a jednak pisać nam trudno i myśleć trudno. Od 42. dni mamy w głowach wojnę.

Nie wiem, czy powinniśmy tu dawać okołowojenne wpisy, ale z drugiej strony – obiecaliśmy sobie, że będziemy pisali o wszystkim, co wywołuje nasze emocje, co nas rozwija, cieszy lub przytłacza. A wojna przytłacza. Ostatni ruch przed zaśnięciem, to spojrzenie na ekran smartfona; pierwszy po obudzeniu – to samo. Co się wydarzyło? Co nas ominęło? Jakie wiadomości z frontu? Jakie straty? Sukcesy?

Przez ostatnie dwa miesiące nie było ważniejszego pretekstu do zabrania głosu. A jednak pisać o wojnie jest ciężko, choć nie dotyka nas bezpośrednio, choć to nie na nas lecą ruskie bomby. Każde słowo wydaje się w tym kontekście banalne, mało ważne. I każde przesycone jest emocjami.

Wydarzenia na Ukrainie zupełnie zburzyły dotychczasową optykę. Syria, Afganistan, Czeczenia, Irak, Iran, nawet Gruzja – wszystkie te tragiczne wojny wydawały się tak odległe, nierealne, niedotykalne. Tymczasem dziś ruskie sukinsyny strzelają rakietami z odległej od nas o dwadzieścia kilometrów Białorusi. Z lotniska w białoruskim Brześciu, oddalonym o półtorej godziny jazdy samochodem, startują samoloty bombardujące ukraińskie kobiety, dzieci, starców.

Wojna

Wojna, to wojna. Tak o niej myślę. Starcie mężczyzn z karabinami w dłoniach, walka dobra ze złem, walka technologii i stali. Ale strzelanie do kobiet, do cywilów, do dzieci, do starików, którzy wyszli po chleb, to nie wojna, to zbrodnia. Nikczemność.

Nigdy nie nienawidziłem Rosjan. Wspólnie z Polakami wyzwolili miasto, w którym przyszedłem na świat, Kołobrzeg, i na wspólnych grobach na cmentarzu zapalałem im świeczkę – bo nikt im bliski tego nie robił. Poznałem ruskich sołdatów z pobliskiego lotniska w Podczelu – byli trochę tacy jak my, zwykłe chłopaki z wojska, z poboru. Lubili czekoladowe konfiety, gołe baby z przemycanych świerszczyków i wódkę.

Później, już jako dziennikarz, poznałem wielu moskwian, mieszkając przez miesiąc w stolicy wielkiego kraju – pisałem o złodziejach, artystach, pisarzach i filozofach czasów pieriestrojki. Później była Syberia i polsko-buriacka wieś zagubiona gdzieś w tajdze za Irkuckiem.

Ruscy, to ruscy, zawsze tacy sami. Z jednymi spieraliśmy się i piliśmy wódkę na zgodę, z innymi włóczyliśmy po moskiewskim półświatku, niektórych podziwiałem, z innych szydziłem. Jak zawsze, jak w życiu: ludzie są różni. Źli, dobrzy, ruscy, nasi. Byliśmy sąsiadami. Z Niemcami, których stać było na słowo „przepraszam”, potrafiliśmy się pojednać. Z braćmi, Słowianami, wydawało się, że będzie nam łatwiej.

Tak było. Tak myślałem o Rosji i Rosjanach.

Nienawiść

Ale jeśli miałbym teraz opisać mój stosunek do mieszkańców tego kraju, to słowo „nienawiść” byłoby najbardziej adekwatne. Nienawidzę ich zbydlęcenia, imperialnej pogardy dla świata, panoszenia się na nieswojej ziemi. Nienawidzę ich za to, że choć milionami ofiar zostali pokarani w Wielkiej Wojnie, nie wyciągnęli z własnej traumy żadnych wniosków. I nienawidzę ich tchórzostwa, tego, że nigdy nie potrafili podnieść ręki na władzę, choćby ich ubijała, więziła, ciemiężyła i gnoiła.

Dziś ta swołocz zabija tak samo rosyjskojęzycznych ludzi, jak oni sami. Zabijają swoich krewnych, znajomych. Niszczą ich domy, dorobek życia. Obracają w pył całe miasta. Mordują i kradną – potwory z kraju, który ma ambicję być światowym imperium, żołnierze z drugiej armii świata, synowie i wnukowie bohaterów wojennych.

Zwykłe męty z kałachami w dłoniach. Złodzieje-żołdacy-prostacy, którzy wysyłają swoim żonkom i dziewuchom skradzione na Ukrainie miksery, telewizory, sztućce i patelnie. I którzy, oby jak najczęściej, wracają w plastikowych workach jako Gruz-200, do grobów w Rosji albo nawożą własnym truchłem ukraińską ziemię.

Słuchałem wczoraj rozmowy z ukraińskim żołnierzem, który pięknie i prosto wyłuszczył swoją motywację: – Na początku to było uczucie patriotyzmu, obowiązek obrony własnego kraju. Ale teraz, po Mariupolu, Buczy, Borodziance, to już tylko czysta nienawiść i chęć odwetu.

Pękłem, słysząc takie słowa, głęboko je rozumiejąc. Czysta nienawiść i czysta chęć zemsty. Nie na rosyjskich kobietach, nie na ich dzieciach, ale na tej putlerowskiej padlinie, która najechała sąsiedni kraj w imię geopolityki i pospolitej grabieży.

Podziw

Na drugim biegunie tej nienawiści jest podziw. Dla Ukraińców i ich męstwa. Dla Polaków, którzy tak pięknie zdajemy egzamin w trudnym czasie. I dla całego świata demokratycznych wartości – nawet dla bezimiennych dostawców oleju opałowego z Dublina, którzy odmawiają dostaw do rosyjskiej ambasady, dokładając w tej wojnie swoją maleńką cegiełkę. Po stronie dobra.

My z Anuszką tkwimy tu w ciszy, w absurdalnie komfortowej ciszy wśród lasów i pól. Latają nad nami samoloty NATO, dając względne poczucie bezpieczeństwa. Niedaleko nas stawiają wysoki na pięć metrów mur, który ma odgrodzić dobro i zło. Ale…

Nocą, kiedy wychodzę z psem na ostatni spacer, jeden po drugim ciągną od granicy z Białorusią ciężkie pociągi z węglem, ropą i nawozami. Robimy biznes z wrogiem. Jakbyśmy chcieli się nachapać i zdążyć przed sankcjami. Jakbyśmy nie umieli łączyć kropek – że to, co dobre dla ruskich, jest teraz złe, bardzo złe dla Ukraińców.

Im bardziej tymi transportami pomagamy Rosji, tym ma ona większą siłę do niszczenia Ukrainy, której mieszkańcy uciekają… do nas.

Biznes

Przez 42 dni, wyłączywszy kilka chwil na udawanie wspólnoty, polscy politycy gardłują za sankcjami przeciwko Rosji i sami nie wykonują żadnego ruchu, by je w Polsce urzeczywistnić. Przejście w Kuźnicy można było zamknąć z godziny na godzinę, kiedy napierali na nie uchodźcy z Afganistanu, Syrii czy Iraku.

Drogowych i kolejowych przejść granicznych, przez które transportuje się finansową kroplówkę dla żołdaków Putina, zamknąć jednak nie można. Bo nie. Czy rzeczywiście dlatego, że brat byłego ministra energii ma w tym transporcie poważne udziały?

Jesteśmy na rozdrożu. Tysiące wolontariuszy, tysiące otwartych serc i mieszkań dla Ukraińców – i politycy, dla których białe ciągle nie jest białe, a czarne nie jest czarne. Tam wojna, a tu kalkulacja: ile można wyciągnąć z tych transportów, ile węgla da się jeszcze przywieźć, ile ropy przepchać?

To wszystko ściska gardło i sprawia, że na kompletnie odległy plan, jako nieważne, schodzą wszystkie nasze bieżące problemy. Brak prądu przez cały weekend? Nic takiego. Śnieg po kolana w kwietniu? Nie ma znaczenia. Kwiatki, rabatki, prace w ogrodzie, robótki ręczne? Wszystko to jakieś takie miałkie, niepoważne, słabe w obliczu piekielnych zagrożeń.

Może dlatego lepiej czasem pomilczeć.

Jacek

2 komentarze
  • Grzegorz
    Posted at 10:33h, 07 kwietnia Odpowiedz

    Dobrze napisane.
    Ta wojna idealnie pokazuje totalne zezwierzęcenie ruskich (30 lat, z krótkimi kilkoma przerwami, pracowali na zbudowanie wrażenia, że na wschodzie żyją w miarę cywilizowani ludzie; w kilka dni udało sie to skutecznie zniszczyć…) i zeszmacenie polityków i biznesów – tam gdzie zaczyna sie zimna finansowa kalkulacja, kończy się zwykła ludzka przyzwoitość.
    Tylko zwyczajni ludzie, nie wyprani jeszcze z normalnych odruchów, stanęli i nadal stają na wysokości zadania.

    • Jacek
      Posted at 10:34h, 07 kwietnia Odpowiedz

      W pełni się zgadzamy…

Post A Comment