24 lip Wrrr! Koty wchodzą do grrry!
Hejka. Jestem Rudi. Korzystam z okazji, że mojego państwa nie ma w domu i mogłem dorrrwać się do klawiatury. I nie ukrywam, że jestem zły.
Aha, jestem psem, gdybyście nie wiedzieli. Pani Ania z Panem Jackiem przygarnęli mnie prawie trzy lata temu. Z drogi, na którą prosto z auta wyrzucili mnie ludzie-okrutnicy. Ale kot im mordę lizał, przebolałem to i dzisiaj nie żałuję. Moi państwo są spoko. Wrrr!
Jak wrrr, to wrrr!
Muszę wyjaśnić, o co chodzi z tym wrrr, póki mogę stukać łapą w laptopa. (Cholera, że też ludzie mogą tak stukać godzinami – mnie łapa zdrętwiała po tych kilku wersach!) Bo jest tak. Żyjemy tu jakby w komunie. Ludzie, dwa ludzie, pies, czyli ja, i za przeproszeniem – kot. Z niego taki kot, jak ze mnie ludź – mówią do niego Pan Kot. Ale szanuję dziada, był tu przede mną. Zwalił im się na chatę udając głodnego biedaka. Mleko dostał i został. Jakby nie wiedzieli, że kot może przeżyć przez tydzień i dwa o samych myszach.
Buueee… Jedliście kiedyś myszy? Ohyda! Raz spróbowałem i nigdy tego świństwa do ust nie wezmę. Whisky, to co innego. Na myszach, ale przynajmniej ma smak.
OK. Rozszczekałem się. Jakbym się znów rozszczekał i zbyt mocno poszedł w dygresje, to mnie trąćcie kiełbasą krakowską, wtedy zrobię się bardzo konkretny. Zacząłem od tego, że jest tak, jak jest. Żyjemy w komunie i nikomu to nie przeszkadza(ło). Nawet Pan Kot okazał się całkiem spoko. Pozwala mi wylizywać swoją miskę, a do mojej nie podchodzi. I tak śmiesznie sika, jak baba. I drapie wszystkie płoty i drzewa, bez sensu. Pan Zdrapka – mam z niego bekę. I ciągle się liże.
A jak śpi obok mnie, to się przytula i strasznie grzeje. Pani Ania mówi, że Pan Jacek też strasznie grzeje, ale nie wiem, czy chodzi o to, co ja myślę, czy o to, że grzeje w łóżku. Bo jeśli chodzi o grzanie, to męska solidarność każe mi zaprzeczyć – Pan Jacek nie grzeje! Pije winko bardzo małymi łyczkami! Kot świadkiem.
Cholerna dygresja, znowu, wiem. Jak się rozszczekuję, to na maksa, tak mam. Więc teraz ostro do rzeczy.
O co szło?
Przyjechały takie dwa. Kudłate. I dziwne. Już od pierwszego miauknięcia wiedziałem, że to nie idzie w dobrą stronę. Bo to KOTY były! A jak są koty, to nic nie idzie w dobrą stronę. Idzie w domową zawieruchę.
Co ludzie widzą w kotach? (Pan Kot to co innego – uważam, że spsiał i dobrze na tym wyszedł.) To dla mnie zawsze będzie wielką tajemnicą. Kot jest dziki, się nie słucha i nie przychodzi do nogi ani nie daje się kotem postraszyć motoru. A psem się daje motór dogonić i zjeść kierowcę.
Ale ten kot – jeden z tej dwójki – był jakiś inny. (Koty są w ogóle jakieś inne, wiem.) Miał na imię Badyl albo Bazyl. Chyba Bazyl, kociajegomać. Był duży, za duży jak na kota, jakoś tak ze trzy razy większy niż Pan Kot, dwa razy większy od mojej ukochanej Grażyny – że też takie imiona daje się dzisiaj suczkom; kiedyś to były Diany! – i tylko o połowę mniejszy niż ja. Miał miliard razy więcej sierści niż Pan Kot, gdy się zjeży. I miał taką tygrysiość w sobie.
Wiecie, co to tygrysiość. To jest jakby tygrys, ale nie tygrys. Twarz tygrysa, ale od ogona do samego przodu – charakter kota. Tygrysiość to taka kociość podniesiona do kwadratu. Dostojność i hardość z niego biła. Choć był kotem, tygrysem w miniaturrrce.
Pani Ania zwracała się do tej Pani od Bazyla bardzo zmysłowo kulinarnie – Makaron? Jakoś tak. Więc ta Makaron najpierw powiedziała o mnie, że jestem jak golden retriever, co mnie dotknęło, ponieważ jestem urodzonym kundlem I SOBIE WYPRASZAM!, a potem przedstawiła Bazyla: kot norweski leśny.
Kot to tylko kot jest
Ale najlepsze było potem. Ten cały Bazyl zaczął mnie naśladować! Więcej! On był jak pies! (Po namyśle dodaję: jakby pies – bo przecież to tylko kot.) Chodził, wąchał, przedstawiał się wszystkim i w ogóle: czuł bazę!
Kiedy wołali do niego – Bazyl! – przychodził. Kiedy wołali – Bazylbazyl! – też przychodził. Zupełnie jak ja. Kiedy Pan Jacek woła – Rudi! – biegnę. Kiedy krzyknie – Rudichodź! – też biegnę. Czyli mądry kot.
On, ten kot dziwny, umie schodzić z drzewa z głową w dół. Umiecie tak? A inne koty umiejo? I patrzy mu z oczu tygrysem, jak bonie dydy! I kiedy mnie widział – uwaga, uwaga! – nie syczał, jak Pan Kot, ale warczał. Jak ja. Choć tak bardziej wsobnie, burkliwie. Jakoś tak: wrrrmiauuu… Ale warczał.
I właśnie o tym chciałem napisać. Że spotkałem kota, który na mnie warczał. Bulgotał warrrkliwie aż mi się zrobiło nieprzyjemnie, ale nie dałem po sobie poznać.
Ten drugi, Kajtek, to zupełnie inny był. Taki kociowaty. Wycofany, nieufny, oddalony od rzeczywistości i generalnie chyba nieco scykany, jakby pierwszy raz był na Podlasiu. A tu, chłopie, przeżyć mogą tylko najsilniejsze jednostki! Ja-gie-llonia! Ze-nek-Marty-niuk! Tu trzeba walczyć, sztandar chwały nieść wysoko, na płoty i na dachy! Na tęczę!
A ten? Dali mu miejsce w szufladzie – położył się w szufladzie. Położyli na fotelu – leżał na fotelu. Chował się za firaną, nie warczał i nie schodził głową w dół z drzewa. Był jak kot. Normalnie, jak taki kot ze starych filmów. Pogłaskać, przytulić, zasnąć w nogach mamusi.
Kot – psubrat
Bazyl – Bazyl to co innego. Arystokrata. Prawie mi zaimponował i gdyby nie oczywista oczywistość – że kot, to tylko kot – zostalibyśmy funflami.
Myślicie, że to moje – wrrr! – to ze złości? Że go tu sprowadzili? Że stacjonował przez cztery dni pod wspólnym niebem? Nie. Jestem ponad to.
Jestem zły, wściekły, bo… odjechał. Pierwszy warczący kot. Pierwszy kot, który czuł bluesa, zakapior taki, i z którym mógłbym nawet puścić się za motorem, jeść z jednej michy i schodzić z nim z drzewa, a co! Też bym umiał, tylko mi się tu i teraz nie chce.
Musiałem o tym wszystkim napisać, żebyście nie myśleli, że tu u nas tylko sielanka i spijanie z dzióbków. Nie, kochani, tu jest orka! Wrrr! Cały dzień na standbaju. Cały dzień pilnuję domu, kręcąc się od kanapy do leża i od leża do grajdołka, który sam musiałem sobie wykopać, w cieniu stodoły. Nie ma do kogo gęby otworzyć, bo państwo wiecznie zajęte, a jak idą ze mną na spacer, to nie dalej niż dwa kilometry i już im się Endomondo włącza, że przeszli 10 tysięcy kroków – oni SPECJALNIE takie małe kroczki robią, żeby okiwać aplikację!
A taki Bazyl obok, to byłoby coś. Jakaś sytuacja. Odskocznia jakaś. Kolega. Wsparcie w ciężkich chwilach. Wspólne wyprawy do lasu (bo on jest leśny zbój). Jakieś dziewczyny, piwko jakieś, żarty. Gonitwy za tą rowerzystką, co codziennie rano przemyka. Powarczelibyśmy razem, poszczekali, a i ja bym miauknął sobie czasem dla zabawy…
Uuuups!
Już wracają… Spadam, bo zaraz będzie na mnie, że sieć znowu nie działa, że ekran zaśliniony i mysz pogryziona… Mysz – to nie ja! To kot! Pan Kot!
Pa! Do następnego!
Rudi
POLECAMY RÓWNIEŻ: Sceny z życia w upałach i Małżeńskie recepty na przetrwanie
No Comments