24 lis Kozik w Niebie, niebo w gębie
Opiszę dziś pewien konflikt małżeński, który do tej pory – mimo dostępności ostrych narzędzi – szczęśliwie nie przeistoczył się w krwawą zbrodnię. I mam wstępne pytanie: która z Was ma tak samo?
Otóż. Siedzimy z Jackiem przy wielgachnym stole biurowym, na którym dwa stanowiska pracy oddzielają monitory, skrzynia z biurowymi przydasiami, kubek z długopisami i sterta książek, których tytuły przyprawiają mnie o drżenie serca.
O co tu kaman?
Jak facet może mieć nastrój inny niż wisielczy, jeśli każdego dnia patrzy na dzieła pod tytułami:
- „Co mówią zwłoki?” (Opowieści antropologa sądowego o tym, co powiedzą innym nasze zwłoki, gdy nas już nie będzie?)
- „Ciało nie kłamie” (262 ciała. Wyznania lekarki medycyny sądowej.)
- „Zbrodnie prawie doskonałe” (O najmroczniejszych scenariuszach kryminalnych.)
- „Gangsterskie egzekucje” (O krwawych porachunkach między przestępcami w Warszawie.)
- „Łowca. Sprawa Trynkiewicza” (O psychopatycznym, seryjnym mordercy.)
Na szczęście dla mnie, grzbiety tych książek zwrócone są w kierunku Pana Kilera, mogę więc przypuszczać, że albo szykuje mi on jakąś krwawą przygodę i zastanawia, jak i w czym rozpuścić moje wątłe ciało, albo też pójdzie NA WARSZAWĘ i dokona brutalnej zemsty na całej klasie politycznej, nie zważając na kordony policji i antyterrorystów z pałeczkami do obrony własnej.
W sumie: nie zdziwiłabym się, gdyby to jednak było skierowane w moją stronę. Bo tak:
Pan Kiler ma do mnie dwumiesięczny żal, przechodzący miejscami w upojne rozbawienie, a wszystko to z powodu znikającego niemal codziennie kozika. Dla Jacka znikający kozik stał się symbolem porannego rozpadu więzi małżeńskich, kobiecej pazerności i bezsensu wstawania z łóżka. Dla mnie ten kozik to jesienny symbol polowania i dobrej zabawy połączonej z pożytkiem.
Sytuacja jest taka…
Od początku września, gdy dom jeszcze śpi (dom w rozumieniu: Pan i Jego Pan Kot) zbieram się rankiem po cichutku, cmokam na psa, biorę do ręki koszyczek i sięgam po wiszący nad kuchennym zlewozmywakiem kozik. Idę na grzyby!!! A Rudi ze mną.
Budzący się kilkadziesiąt minut później mężczyzna nie biegnie najpierw do łazienki, by cyknąć poranne siku – nie! On najpierw sprawdza, czy wisi kozik! Nie szuka niewiasty swej, nie pyta – gdzieżeś jest, kobieto mojego życia! On patrzy: jest kozik – czy nie ma kozika?
Nauczył się już, że brak kozika oznacza, iż jestem na łowach. Koszę grzyby. Dlaczego koszę? Zapytajcie himalaistę, dlaczego idzie w góry? Bo są, odpowie. I ja też tak odpowiadam: koszę, bo są! Bo działają jak narkotyk. Bo wciągają jak piłka nożna facetów.
I nie wiem, skąd się to u mnie wzięło. Wielką fanką grzybobrania była moja Mama, której nie zdążyłam ofiarować specjalnie dla niej szykowanych słoiczków z prawdziwkami. Ona nauczyła grzybów Tatę, on włóczył się z nią po lasach bez większego przekonania i bez większych sukcesów, ale z czasem grzybobranie wciągnęło go tak, jak gajowego Maruchę wciągał las mieszany. Czyli mocno.
Nie wyciągnęłam daleko idących wniosków z Jackowej absencji na moich grzybowych włóczęgach, bo wiem, że i jemu grzyby dobrze pachną i że też potrafi je zbierać, ale – nie wychodzi ze mną. Ja zaś biorę kozik i znikam na dwie, trzy godziny, wracając do domu prosto na poranną kawę wypijaną z naburmuszonym facetem, który pyta: – Gdzie ty się włóczysz, kobieto? I dlaczego znów wyszłaś bez smartfonu? Kontaktu z tobą nie ma!
Zdrada!?
Brak kozika oznacza w jego oczach zdradę. A dla mnie wędrowanie z kozikiem i koszyczkiem to najfajniejsze chwile jesiennych poranków. Nawet pies bywa znudzony i nawet on patrzy na mnie z błagalnym pytaniem – wracamy już? Ale wracamy, gdy jest z czym wracać.
Przeżyłam kilka etapów tej grzybowej włóczęgi. Obecnie jestem na etapie koszenia gąsek (u nas szarych), które mimo przymrozków potrafią przetrwać nawet do połowy grudnia. Ale były już prawdziwki, czerwone łebki (tu nazywane łebcami), były koźlaki (i tu Jacek był lepszy, fakt, kilka razy wyszedł i miał do nich więcej szczęścia), były podgrzybki, opieńki, zdarzyły się nawet rydze w dużej ilości i rzadki rarytas – siniaki. Ale też kanie, królowe naszego siedliska i okolic, koszone hektarami.
Oczywiście wiem, że chodzenie na grzyby wciąga jak spacerowanie po bagnach i mam świadomość, że to sezonowy sport, ale… lubię to. Poza tym Mama kazała – „Zbieraj grzyby!” I nawet nie robi na mnie wielkiego wrażenia konieczność codziennego skrobania, gotowania, zbierania szumowin, mieszania zaprawy octowej i pasteryzacji. To daje się zrobić szybko, bez większego bólu.
Lubię ten sport!
Po prostu – lubię ten sport. Nie ma w nim agresywności, jest czyste zdrowie, przyjemność codziennego kontaktu z przyrodą i ta lekko nerwowa rywalizacja z innymi grzybiarzami. Kto dzisiaj wcześniej wstał, kto kogo uprzedzi i kto zbierze żniwo? Rzecz jasna – jeśli spotkacie mnie w okolicy, usłyszycie na powitanie proste i szczere: „Tu nic nie ma”, bo to stare powitanie grzybiarzy. Tylko Jacek pierwszej spotkanej konkurentce potrafił powiedzieć, żeby poszła na koźlaki do brzozowego zagajnika, bo tam będzie najwięcej… Szanujący się grzybiarz pokaże prędzej drogę na Nowogrodzką niż zdradzi tajemnice własnych terenów łowieckich!
Więc tak mamy. Facet z drugiej strony biurka planuje jakąś zbrodnię, ja planuję rozstawienie słoików w ziemiance i zastanawiam się, czy dziś będzie przymrozek lub deszcz, czy też da się jeszcze coś skosić. Najczęściej się udaje. A stertę jego książek odgrodziłam swoimi, wśród których na samym wierzchu leży poradnik poświęcony olejom tłoczonym na zimno, a tuż poniżej – monografia o nadciśnieniu, jak je leczyć domowymi sposobami. Atlasów grzybiarskich nie mam…
Ku czemu to zmierza?
Sam kozik znalazł w naszych relacjach znaczenie symboliczne. Ja nikogo nim nie zaatakuję, bądźcie spokojni. Ale czy Jacek – wyuczywszy się na tych swoich lekturach zbrodni doskonałej – nie sięgnie po nożyk i nie wytnie mnie tuż u nasady? Tego nie wiem. Na razie poprosił, żeby policzyć słoiki, bo musi wiedzieć, czy nam się te moje włóczęgi opłacają. Mówię mu: – Będzie z pięćdziesiąt! A on na to: – Tak mało???
Zapomniał, ile już wyjedliśmy, ile poszło do ludzi i ile grzybów zostało ususzonych lub zamrożonych. Bo jak każdy chłop, kiedy sięga po grzybka, to nie pyta – skądeś przyszedł? Tylko je.
A może powinnam jeść je sama?
Ania
Rok temu Jacek napisał swoją wersję grzybokoszenia: Historia Starego Piernika i Grzybowej Panienki
POLECAMY TAKŻE: Poranne mgły z nutą melancholii
Foto: GranitPrzetrwa z Pixabay :
Ewa
Posted at 09:17h, 24 listopadaPięknie napisane. Napiszę po angielsku bo po polsku nie brzmi tak dobrze – ” You make my day”. I za to serdecznie dziękuję 🙂
Ania
Posted at 11:57h, 24 listopadaPo polsku też nieźle – zrobiłaś nam dobry dzień! Dziękujemy!
Henryk
Posted at 18:15h, 24 listopada…o jak fajnie …znaczy się że …Dobre… wraca … Ściskam mocno . Henryk
Jerzyk
Posted at 16:38h, 14 lutegoMotyw kozika rozwinął się w słodko-uszczypliwą laurkę waszego związku. Dooobrze się czyta. Pozdrawiam ze stolicy. P.S. Czy mi się wydaje czy ostatnio nie wrzucacie nowych tekstów? Jeśli tak, to protestuję.