Małe radości z wyciągania się za włosy z wielkiego bagna
9056
post-template-default,single,single-post,postid-9056,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015
dzika roza

Małe radości z wyciągania się za włosy z bagna

Nieszczęścia wszelakie, covidy, szpitale, choróbska, demony, cmentarze, kaszle, katary, migdałki-srałki, krupy, bóle, gorączki, raki, czyraki – a kysz! Wynocha! Do budy! Wyp*******ć!

Jakby ktoś zapytał o listopad, to naszym zdaniem już go tu być nie powinno. Niechby od razu była zima, taka z najcięższych, żeby dorzuciło mrozem, skuło lodem, sypnęło śniegiem i zatrzymało ruch do Siemiatycz, a żywność niechby nam nawet zrzucali z antonowów lub śmigłowców – i niechby się już miało ku wiośnie! Takie życzenie mam.

No, bo co ja mogę powiedzieć, poza tym, że listopadowo wegetujemy? Nawet liści w tym roku nie grabiliśmy, co zwykle było naszym jesiennym utrapieniem: drapanie grabiami zastąpiła kosiarka – ile się dało zebrać, tyle zebraliśmy, na resztę nie starczyło sił ani zdrowia.

Przechodzimy tę głupią pandemię z dala od ludzi, ale bardzo blisko różnych, osobistych i rodzinnych wydarzeń ekstremalnych, do których oboje już nie chcemy wracać, żeby nie psuć humorów sobie i innym. Gdybym miał wskazać jakiś rok, który byłby najdziwniejszy w naszym życiu, najbardziej nieokrzesany, to byłby to 2020 na bank. Wszystko, co w tym roku zaczynałem – zawisło w próżni, nawet rzeczy tak przyjemne i dające mi taką satysfakcję, jak pisanie.

Zauważam to z najsmutniejszym ze smutków: opanowała mnie twórcza niemoc. Ania ma podobnie, choć ona znajduje sobie ujście emocji w innych przestrzeniach. Ja nie. Cokolwiek zacznę pisać – skreślam, wyrzucam. Więc nawet nie podchodzę, nie dotykam klawiatury ni pióra. Wegetuję intelektualnie. To pierwszy ze skutków pandemii i wszystkiego, co nas wraz z nią dotknęło.

Po drugie: niedźwiedzieję. Ja, nocny orkan, sowa, która nigdy nie śpi i której wystarczały zwykle dwie-cztery godziny snu, nagle przeistoczyłem się w sennego susła. Osiem godzin nocą to obowiązek, którego wykonania zażyczył sobie mój organizm i kategorycznie go egzekwuje. I dodatkowo dwie godziny w ciągu dnia, na co spoglądam z przerażeniem – marnuję czas! Ale kiedy oczy same lecą, kiedy świat się kręci i łeb spada na stół – co robić?

Śpię. Podsypiam. A kiedy nie podsypiam, wegetuję. Z przerwami, do których namawia mnie Anuszka. Jak na przykład kopanie ogródka: czynność, która dobrze wpływa na wszystko, głównie na ból mięśni i stawów po dłuższym okresie nieużywania.

W trakcie tegorocznej orki (orka to moja orgia ze szpadlem) natrafiłem na niezwykłe znalezisko. Trzy lata temu posadziliśmy tuż za płotem kilkanaście krzewów dzikiej róży. Urosły, mają się świetnie, z pierwszego zbioru powstała boska nalewka, na krzakach jest mnóstwo owoców, więc za chwilę zbiór kolejny.

Ale… Podczas kopania na pobliskiej grządce, w gruncie na głębokości około 30 centymetrów natrafiłem na… skład owoców dzikiej róży! One nie opadają z krzewów, trzymają się mocno! Tymczasem jednym sztychem szpadla odkryłem kopalnię świeżo schowanych czerwonych kulek. Poukładane jak w dobrym magazynie, jedna obok drugiej, głęboko pod ziemią. Wokół żadnej dziury, żadnej nory, nic. Jakby coś weszło na krzak dzikiej róży, zerwało owoce i zeszło, by zakopać je pod powierzchnią gruntu.

Ki czort? Oczywiście – pierwszy cień podejrzenia padł na Anię, bo to jej rewir. Ale zaparła się w zapewnieniach, że nie ma z tym nic wspólnego. Kot i pies? Psa bym podejrzewał, ale raczej z kością, choć pod tym jak próbował dziś zakopać w posłaniu kawałek jabłka, już niczego nie mogę być pewny. Więc co/kto?

Mieliśmy już takie przypadki, pamiętacie? Coś nam zwędziło fioletowe ziemniaki w piwnicy i ściągnęło je pod ziemię. I teraz ta dzika róża…

Jedynym wydarzeniem, które w ostatnich dwóch miesiącach wprawiło mnie w dobry nastrój była degustacja wina. Dodam – własnego wina. Zrobionego z własnych winogron, po raz pierwszy w życiu. Nie, żebym chciał się pochwalić i zbudować sobie pomnik winiarza (chyba, że od strony spożycia, to tak), ale przyznaję, że jakość wina, które stworzyłem i łatwość, z jaką przyszło mi pokonywać kolejne etapy, to wszystko wbiło mnie w osłupienie. Nawet Ania, która wina nie pije, wypowiedziała się z entuzjazmem, co w jej ustach zabrzmiało jak najwyższa nagroda.

Delikatne, choć pozostawiające mocne wrażenia. Złamana wytrawna nuta, lekko kwaskowe na końcówce i z nieziemskim aromatem. Plus czysty kolor burgunda. Plus odpowiednio wyważone taniny. Dokładnie takie, jak lubię i jakie chciałem.

 

Czerwone wino powstało z naszych własnych winogron; w dymionie obok dojrzewa wino białe – z gron podarowanych przez Sławka, naszego sąsiada zza drogi i lasu. Ono jeszcze czeka na swój czas, jest dużo bardziej niepokorne, myślę, że też mu się uda, choć wystartowało dużo wolniej.

Ale mój pierwszy raz okazał się sukcesem i oby w fazie leżakowania nic się nie zmieniło! Może choć w ten sposób rok 2020 pokaże jasną stronę mocy.

* * *

Wiem, sam czuję ten dysonans, kiedy piszę z emfazą o małych radościach i zdziwieniach, a wokół setkami umierają ludzie.

Nie będę powtarzał po krytykach obecnej władzy, że zostaliśmy na jesień zupełnie bez strategii, bez myśli przewodniej i bez sposobu na walkę z pandemią, jak to u nas – rzeźbiąc naprędce jakieś programy-potworki i przypadkowe rozwiązania. Można było przyzwyczajać się od myśli o czasowym lockdownie już latem, już latem można było zbudować szpitale polowe i dyskutować ze społeczeństwem o najlepszych wariantach obostrzeń. Ale my lubimy na ostatnią chwilę, na wariata.

Tuż obok, za miedzą, kilkanaście kilometrów od nas, na Białorusi walczą z taką samą pandemią i jeszcze z czymś groźniejszym – z prawdziwą dyktaturą. Od ponad stu dni protestują i nie ustają w protestach, pałowani i torturowani w więzieniach, bici i zabijani na ulicy lub w policyjnych kazamatach. Nasze marsze kobiet w trosce o normalność, o wolność wyboru, są igraszką w proporcji do białoruskiej gehenny. Często o tym myślę: że oni mają właśnie swój 1981 i 1982 rok, że stali się społeczeństwem obywatelskim w trybie przyśpieszonej edukacji, że i tak zachowują godność, cierpliwość, anielski spokój.

My mamy rząd, który nie umie słuchać swoich obywateli, a z tekstów takich, jak te Pawła Reszki o szpitalu covidowym i szpitalu narodowym, nie potrafi wyciągać żadnych wniosków. Mamy polityków, którzy nie znają słowa przepraszam i słów – zapraszamy do dialogu. Mamy u steru władzy satrapę, starucha, który odszedł od zmysłów i przypomina w tym Łukaszenkę – nie odda władzy, choćby miało się to zakończyć rozlewem krwi. Mamy wreszcie struchlałą, kręcącą się wokół własnego ogona i we własny ogon zapatrzoną opozycję, która nic nie rozumie ze społecznych protestów i potrafi tylko powtarzać za osłem ze „Shreka” – Ja! Ja! Wybierz mnie! Wybierz mnie!

Czasem więc z czułością patrzę na naszą małą, choć niestabilną, stabilizację. Na to schowane przed nawałnicami siedlisko, w którym liczy się schowana pod ziemią czerwona kulka dzikiej róży i smak świeżego wina. Patrzę na nasz parszywy rok 2020 z niejaką wdzięcznością – że oszczędza nam prawdziwego strachu, że pozwala pożyć w oddaleniu od politycznej głupoty, naziolskich i policyjnych bojówek, od tłumów, maseczek i ryku karetek. Nie myślałem, że ucieczka na wieś będzie miała aż tak wielkie znaczenie, że okaże się takim błogosławieństwem.

Obyśmy tylko zdrowi byli, kochani. Pozdrawiamy z Anią, która ogląda „Dobry rok”. Na przekór!

Jacek

POLECAMY TAKŻE: 7 powodów, dla których warto wyprowadzić się na wieś

Foto: Jerzy xxxxxx z Pixabay 

6 komentarzy
  • wiesia.stachowska
    Posted at 20:44h, 22 listopada Odpowiedz

    Jak miło znów do Państwa zajrzeć choć na chwilkę ?gratuluję sukcesu winiarskiego . Co do dzikiej róży nie mam pomysłu kto lub co zrobiło sobie spiżarnię w ziemi ale na pewno nie pan pies i pan kot. Dowodzi to tylko ,że dzika róża jest zdrowa naprawdę , bo ktoś chowa pod ziemię i zbiera na zimę.inne żyjątka tez wiedzą co dobre.zima tak mogła by przyjść ,taką jak w czasach mojego dzieciństwa – śnieg od Mikołaja aż do wiosny, zawsze można było wyjść na śnieg nie obawiając się że za godzinę stopnieje, mroźna ale zdrowa bez tej pluchy,błota pośniegowego .piękne to były zimy a wcale w nie tak odległych czasach ( dziś mam 32 lata) pozdrawiam serdecznie ? i oby w zdrowiu wytrwać do wiosny

    • Jacek
      Posted at 11:04h, 23 listopada Odpowiedz

      No właśnie, to COŚ wie, że dzika róża jest zdrowa – ale jak ściąga jej owoce z krzaków i wpycha tak głęboko pod ziemię??? Oby do wiosny, wówczas każda tajemnica wyda nam się jakby prostsza 😉 A co do starych czasów, że śnieg od Mikołaja do marca, że mróz… eech, fajnie było! Ale może to tylko wspomnienia tak pięknie się koloryzują?

  • Gosia
    Posted at 21:04h, 22 listopada Odpowiedz

    Kochani moi, chciałabym napisać jakiś mądry choć nie patetyczny komentarz ….ale niemoc twórcza to chyba syndrom tego roku. Trzymajcie się więc ciepło , razem na tym schowanym przed Bogiem i cywilizacją siedlisku ? pamiętajcie zostało już od tylko parę niedziel tego roku. Wejdźcie w przyszły z nadzieją i uśmiechem.

    • Jacek
      Posted at 11:02h, 23 listopada Odpowiedz

      Dziękujemy wspólnie za ciepłe słowa. Najbardziej nas cieszy, że to już tak mało do końca roku, bo później – tylko z górki 🙂 Pozdrawiamy!

  • Anonim
    Posted at 18:20h, 23 listopada Odpowiedz

    ….tyle dni wypatrywałem za Wami …ściskam mocno …Henryk

    • Jacek
      Posted at 18:22h, 23 listopada Odpowiedz

      Dziękujemy, Henryku! 🙂

Post A Comment