12 lut Układam pasjans z życia
Wiem. Powinienem mniej wzdychać i jęczeć, pisać bardziej optymistycznie i ciepło, prawda? I żeby było, że wiosna za pasem – miód na serce – a przeprowadzka na wieś to najlepsze lekarstwo na stres i wybór jedyny z możliwych, gdy mieszka się w aglomeracji i ma dosyć korpo…
Zacznijmy więc od tego, że piszę ten post w samym sercu wielkiego miasta i… dobrze mi z tym 🙂
W sobotę przeżyłem zderzenie z czołgiem. Czołg to NFZ i jego frontowy przedstawiciel na dyżurze w szpitalu w małym miasteczku, a ściślej – wynudzony z braku zajęcia lekarz kardiolog.
Było tak:
Znalazłem izbę przyjęć licząc, że ktoś fachowo zmierzy mi ciśnienie i orzeknie – będę żył, czy już do widzenia.
W poczekalni (nazwijmy ją złośliwie living roomem) wysiaduje około 30 osób. Chodzę, stękam, miauczę i aluzyjnie głęboko wzdycham – jak normalny pacjent przed zejściem – nikt nie chce ustąpić miejsca w kolejce. Nawet siwizna zarostu nie działa.
OK, rozumiem, niczego od życia nie chcę, w końcu jak ma się 180/120 w ciśnieniomierzu, to jeszcze nie powód, by pchać się do pierwszego szeregu, bo… w pierwszym szeregu podąża na bój piechota, ta szara piechota… Czy jakoś tam to leciało.
W każdym razie – pierwszy szereg jest dla mnie zamknięty i kolejnych 30 też.
Ale!
Patrzę…
Jest!
Jest gabinet z tabliczką „Lekarz kardiolog”. Czyli mój. Mój ci on! Dyskretnie pytam – państwo do kardiologa? NIKT do kardiologa!
Pytam panią z recepcji: – Mogę do kardiologa? Tak, o?
– Niech zapuka i wejdzie! – to do mnie w odpowiedzi.
Zapukało więc i weszło.
Dygresja…
WIEM jak się wchodzi do lekarza. W końcu byłem ostatni raz u lekarza, kiedy rodziła się najmłodsza córka. Ale wiem. Zrobiłem miękkie nogi, ściszyłem głos, zmierzwiłem włosy, zdjąłem trochę krwi z twarzy i w szarości swej wsunąłem nogę.
Był. NFZ w całej swej młodości. Był i miał włączony komputer, pasjans czy jakoś tak. Ale był z pewnością. Z siostrą siedzącą.
– Czy ja mogę? – nieśmiało zapukało, więc i nieśmiało zapytało.
– Ależ proszę – odpowiedział NFZ bardzo grzecznie (jak na swoje wynagrodzenie).
– Panie doktorze… ja w takiej nerwowej sprawie… czy można by… ciśnienie… zbadać… bo kiedy… mierzyłem w domu…
– Skierowanie pan ma? – padło pytanie przerywające mój monodram.
– No, nie mam – odpowiedziało. I już całe w strachu.
– A pan skąd? Znaczy zarejestrowany pan jest? Skierowanie pan ma?
– No, nie, z drogi, to znaczy – przecież nie powiem facetowi, że z Nieba. – Przejazdem znaczy, bo to jest tak… ja może panu doktorowi wytłumaczę, mam bardzo, bardzo wysokie ciśnienie i…! – nawet nie wiem, jakim cudem udało mi się wydobyć z siebie tyle słów.
– Proszę pana – przerwał mi NFZ. – Musi pan poczekać, pójść do rejestracji, lekarz dyżurny pana przyjmie, zbada i wtedy orzeknie co i jak. I wtedy skieruje do mnie może. Ale musi pan się zarejestrować. Tam po prawo.
Do rejestracji marsz!
Tam po prawo to była ta kolejka z trzydziestoma szeregami na bój. NFZ uśmiechł się i zmierzał do zamknięcia debaty w tempie marszałka Kuchcińskiego.
– Ale panie doktorze… – to byłem już hardy ja, konkretny i nie na miękkich nogach. – Gdybym przyszedł do pana, powiedzmy to wprost: do KARDIOLOGA, i oznajmił, że oto mam ciśnienie 240 na 120, bez mała schodzę, to pan…
– …to ja bym pana poprosił – wszedł mi w słowo – żeby pan poszedł się zarejestrować, lekarz dyżurny pana przyjmie, zbada i orzeknie co i jak. I wtedy skieruje do mnie może. Bez tego nie możemy pana rozliczyć przez NFZ.
– A prywatnie?
– Prywatnie w środy – zakończył. I nie zdążył dodać, że trzydzieści kilometrów dalej, w innym małym miasteczku.
Wyszło więc ze szpitala i powiedziało: trudno. Na pewno mam zepsuty ciśnieniomierz.
* * *
I teraz (nareszcie) do rzeczy. Wyższość dużego miasteczka nad małym miasteczkiem, a tym bardziej nad wsią, wcale nie polega na tym, że NFZ w dużym miasteczku przyjmie mnie z otwartymi ramionami, przytuli do piersi pielęgniarki i pozwoli postawić pasjansa na służbowym komputerze, mierząc ciśnienie przy muzyce Pink Floydów. Tak dobrze nie ma.
Wyższość polega przede wszystkim na dostępności. Pięć minut po wyjściu z izby przyjęć zadzwoniłem do pani kardiolog w Warszawie i umówiłem się na wizytę w poniedziałek, oświadczając stanowczo, że:
do poniedziałku zamierzam żyć!
Wyższość zamieszkiwania w dużym mieście polega (na niesprawiedliwej poniekąd) konkurencyjności usług. A wyższość sfery prywatnej nad sferą publiczną polega na tym z kolei, że jeśli jestem w kłopocie i mam pieniądze, to sfera prywatna wyciągnie do mnie rękę i pomoże mi zmierzyć puls i ciśnienie. Sfera publiczna nie ma takiego prawa, choćbym i jej chciał, i mógł za to zapłacić.
Pan NFZ w szpitalu z małego miasteczka jest pozbawiony wyboru. Prywatnie nie może, ponieważ to szpital. Publicznie nie może, bo procedury i płatności rozliczeniowe. I kolejka. I choć się nudzi – a nudzi – i choć nie ma przed jego gabinetem ani jednego pacjenta, a dyżur trwa od 12 do 19, nie wolno mu powiedzieć – proszę wejść i się rozebrać. Albo w innym wariancie: proszę zapłacić w kasie i zaraz pana przyjmę.
Reasumując:
W trudnych sytuacjach nie chodzi przecież o pieniądze. Chodzi o reakcję. Albo mam ją zapisaną w moich prawach w NFZ, albo na banknotach. Trzecie rozwiązanie – brak reakcji – to najgłupsze z rozwiązań.
(Stojąca metr za mną Ania rzuciła myśl, żeby zemdleć. Wtedy zajmą się z urzędu. Ale nie jestem pewien: w Gliwicach nawet do umarłego – z urzędu – nikt pojechać nie chciał.)
Pomijam oczywiście całą złożoność etyki lekarskiej opisaną w powyższym przypadku. Przecież lekarz, który woli urzędolić niż leczyć, to kiepski lekarz. Ale system, który to na nim wymusza nie jest już kiepski – jest bezlitosny. Takie czasy. Nic za darmo.
Chociaż z drugiej strony… Dawno, dawno temu mieszkałem przez trzy lata w wiejskiej nauczycielówce. Lekarka z odległej o 5 kilometrów gminy, prywatnie i w ośrodku zdrowia, nigdy nie wystawiłaby mnie za drzwi. O każdej porze nocy i dnia – zawsze udzieliłaby pomocy.
No, ale wtedy pasjansa układało się z kart, a lekarkom płaciło jajkami.
Jacek
PS. Z badań wynika, że będę żył. Mimo wszystko. A nawet dłużej.
Akasha
Posted at 11:25h, 12 lutegoOj, smutny ten wpis. Smutny ten obraz naszego systemu. Ciekawa jestem co w głębi duszy czuje taki lekarz kardiolog…. czy jeszcze myśli o przysiędze, którą składał, o ideałach w które wierzył czy już go wyprano skutecznie z wszelkich złudzeń, że świat może dzięki niemu, być lepszym i bezpieczniejszym miejscem.
Na nadciśnienie polecam soki – ale Wy przecież już je pijecie… polecam więc zioła od Bonifratrów i doktor Lidię Strzelczyk.
Zdrówka życzymy, najważniejsze to spokój umysłu….
Jacek
Posted at 11:35h, 12 lutegoPijemy nalewkę z jemioły, znakomita na stabilizację ciśnienia!
Izabela
Posted at 09:26h, 14 lutegoTrzeba było posłuchać Pani Ani, ona bardzo dobrą radę dała?
Jacek
Posted at 09:34h, 14 lutegoOna też tak sądzi! Wprawdzie wyjmowała już z rajstop bagnety, żeby sprawiedliwość była po naszej stronie, ale oboje odpuściliśmy 😉
Joanna
Posted at 18:19h, 16 lutegoJa bym nie opuściła. Kolejny efekt systemu: ewolucja awanturujacej się Joanny:)
Jacek
Posted at 18:51h, 16 lutegoCzasami nie warto 🙂 Za dużo nerwów, za dużo słów. Wzruszenie ramion wystarczyło: po co stresować się mocniej? (Lekarz, który posłuchał mojej opowieści powiedział krótko o swoim koledze po fachu – powinien zmienić zawód. I to najlepszy komentarz. Choć ja nie do końca winię samych lekarzy, bardziej system, który ich wykorzystuje.)