Morsowanie fi dwanaście
9146
post-template-default,single,single-post,postid-9146,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015
Zima w Bociance

Morsowanie fi dwanaście

Dziś do południa, zgodnie z nową modą, ciężko morsowaliśmy. Ja w zasadzie intensywnie morsuję od późnej jesieni: z każdym kilogramem mam w sobie coraz więcej morsa. Za to Jacek morsuje w kierunku słonia morskiego.

Gdybym była foczką, pokazałabym nasze morsowanie na Instagramie, ale czasy foczki definitywnie skończyły się w okolicach liceum, jakoś tak dziesięć kilogramów temu. Dzisiaj mogę tylko z rozrzewnieniem spoglądać na zdjęcia sprzed lat, nie dowierzając własnym oczom: to naprawdę byłam ja? Takie chude morsiątko?

Morsowanie na śniadanie

Morsowaliśmy więc od rana, zaczynając od pierwszej kawy, przez wielkie szklanice smoothie z wszystkiego, co zielone, a kończąc na odgrzewanej rybie po grecku, która od świąt dzielnie czekała w zamrażarce. Później była druga kawa i sernik, później kawa numer trzy… E, nie, żartowałam, kawa trzecia ma swoją historię i przydarzyła się nam dopiero po godzinie czternastej.

Wcześniej – wyszliśmy z domu i poszliśmy w mróz. Kiedy to piszę, na dworze jest już minus dwadzieścia stopni, ale w samo południe pięknie grzało słońce i mrozu niemal nie dało się odczuć. Zwiedziliśmy z psem okoliczne pagórki, zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do Bocianki, zastanawiając się, co zrobić z tak dobrze napoczętą niedzielą. Czytaj: co by tu zjeść?

I wtedy olśnienie. Zróbmy z Podlasia Podhale! Co robi zimowy turysta na Podhalu, gdy zjedzie ze stoku? Siada na ganku bacówki lub schroniska i pije herbatę z prądem. Albo gorącą kawę. Tyz z prądem.

I my to właśnie zrobiliśmy. Kawa z koniakiem na dworze, może być? Piękne słońce, piękny mróz, dziewiczy śnieg, a my na ganeczku – wgapieni w las i przyszłość. Gdyby nie ciągnik, który zgrzytnął gdzieś za domem, byłoby jak w raju. Ale na ciągnik nie narzekamy – przywrócił nas cywilizacji. Pan przekopał się do nas z asfaltowej drogi, zepchnął śnieg i zamrugał do nas światłami, a my do niego kciukiem. Dzięki, dobry człowieku, przywróciłeś nam wiarę w gminny samorząd i sołtysa Ernesta.

Dwa morsy zbierają śnieg

Co można robić na podlaskim Podhalu, gdy dziabnie się kawusię z prądem? My poszliśmy zbierać śnieg. Zbieranie śniegu w zimie nie jest specjalnie oryginalne, ale my zbieraliśmy śnieg z wysokości. A ściślej – z drzew.

Mamy już jedno smutne doświadczenie sprzed trzech lat: rosnąca naprzeciw naszej werandy sosna zgubiła wielki konar właśnie pod naporem masy śniegu. Zbrzydła w ten sposób, a była jednym z najpiękniejszych drzew w okolicy. I teraz, żeby nieszczęście się nie powtórzyło, gdy napada – zdejmujemy nadmiar śniegu z gałęzi.

A w tym roku nadmiaru trochę jest, nie ma co mówić. Wielkie czapy dogięły część gałęzi niemal do samej ziemi. Zdjęcie śniegu nie było tu skomplikowane, gorzej z tymi konarami, które rosną wysoko. Ale co to jest za problem dla nizinnych górali po herbacie z prądem? Jacek gotów był wchodzić na drzewa i strząsać śnieg ręcznie, ale jego dzielna morsica – nieskromnie mówiąc: ja – znalazła dużo lepszy sposób.

Na płocie od strony lasu zatknęliśmy kiedyś stare kanki do mleka. Robią klimat i nic więcej, wreszcie do czegoś się przydały.

Rzut kanką

Gdybyście przypadkiem słyszeli o latających w pobliżu Bocianki kankach, to potraktujcie rzecz ze spokojem. To my. Urządziliśmy mistrzostwa Podlasia w rzucaniu kanką do celu. Każdy lot miał z góry ustaloną trajektorię i o ile udawało nam się czasem uderzyć w gałąź najbardziej obciążoną śniegiem, o tyle z powrotem kanki na lotnisko był już niejaki problem. A ściślej – ona nie chciała wracać. W zasadzie – nigdy nie chciała wracać, zawsze znajdując jakieś gałęzie z niższego piętra, na których mogła się zatrzymać.

Skończyło się na użyciu kija, którym zamiast śniegu – ściągaliśmy kankę. Najpierw był rzut, potem oczekiwanie na kaskadę śnieżnego pyłu, a później celebrowanie powrotu kanki na matkę-ziemię. I apiać, znów to samo. Rzut – machanie kijem – lądowanie. Wreszcie wiedziony podstępną siłą koniaku Jacek sięgnął po broń atomową…

Broń atomowa

Poszedł w jedno takie miejsce pod płotem, w którym składujemy zbędne od pięciu lat dłuuugie stalowe pręty fi dwanaście. Tak o nich mówi dysponent prętów, czyli mój man: pręty fi dwanaście, cokolwiek to znaczy.

Onże wziął więc jeden z nich, dociągnął do sosny i… wtedy dopiero mieliśmy ubaw. Widzieliście kiedyś faceta, który – jak skoczek o tyczce – bierze ciężki i długaśny pręt do ręki na jednym końcu i usiłuje go podnieść z ziemi, a następnie skierować w stronę gałęzi lub kanki? Nie widzieliście. A ja tak!

Żeby nie było, że ściemniam: nie wiem, kto czym zarządzał, Jacek prętem, czy pręt Jackiem, ale to było słodkie. Kilkunastometrowy pręt (fi dwanaście, wiadomo) po pierwsze trochę waży, a po drugie – skierować go dokładnie do wyznaczonego celu, ulokowanego gdzieś na drugim piętrze, nie jest łatwo. Ale on próbował! Dzielny mój – zawziął się na ten śnieg i odpuścił dopiero wtedy, gdy pręt wygiął się w tak wielki pałąk, że za nic nie dawał się ustawić sztorcem w stronę śniegu.

Mężczyzna ambitny jest, więc nie powiem, ile to trwało. W efekcie mamy dziś kompletnie pozbawione śniegu sosny i jakieś dwie tony zrzuconego na ziemię materiału sosnowego – od igieł i szyszek po gałązki i gałęzie. Myślę, że łatwiej by nam było ściąć cały pień 🙂

Morsowanie na ekranie

Niestety, więcej wydarzeń tej niedzieli nie zanotowałam. Wróciliśmy – Jacek: mokry od potu, wrażeń i śniegu, ja: zdyszana od rzucania kanką, i pręt fi dwanaście – każde z nas na swoje miejsce. W naszym przypadku do morsowania: morsuję przy „Ucieczce na wieś” i miseczce z migdałami, a Jacek morsuje przy meczu Bayernu i czerwonym winie.

Morsowanie mamy we krwi. Do wiosny, bo później znów będziemy foczkami!

A ja zostawiam Wam tu kilka zdjęć z dzisiejszego spaceru… 🙂

Bocianka

Ania

POLECAMY RÓWNIEŻ: Niknący blask nowych fotografii

3 komentarze
  • Henryk
    Posted at 15:36h, 21 stycznia Odpowiedz

    Pani Aniu z niecierpliwością czekam na Pani …reportaże… czyta się …pycha .. . Pan Jacek może być zazdrosny o Pani pióro ….
    Pozdrawiam
    Henryk

    • Jacek
      Posted at 17:10h, 21 stycznia Odpowiedz

      Już jestem zazdrosny! ?

      • Sylwia
        Posted at 23:49h, 22 stycznia Odpowiedz

        Fantastycznie, lekkie pióro, cudnya powieść . Swoją drogą pierwszy raz w życiu tej zimy również doświadczyłam odśnieżania drzew 🙂 . Jak zobaczyłam mój 4 metrowy jałowiec z gałęziami dogietymi do ziemi to zamarłam . Mój śliczny ,pierwszy z pierwszych ( był na działce przed nami ) prawie się o niego nie troszczę , nie podlewam a on rośnie, taki piękny , leśny, strzelisty . Ale udało się jest cały i zdrowy a odśnieżanie drzew -super sprawa . Życzę aby nam i wam jeszcze się przytrafiało 🙂

Post A Comment