14 paź Niebo w wielkim mieście
Cały dzień w Warszawie i… mieszane uczucia. Sprawdziliśmy poziom kurzu w mieszkaniu, poszliśmy na kawę, a potem na długi spacer po centrum. To ciekawa odmiana po tygodniach spędzonych w ciszy naszego Nieba za Miastem.
Pierwsze wspólne wrażenie: Warszawa jest fajna w słoneczną niedzielę, gdy jeździ mniej samochodów, a ludzie stadami wałęsają się po Trakcie Królewskim, przystając przy ulicznych grajkach. Jest leniwa, powolna, spokojna. W takim mieście można się zakochać, w tej jego majestatyczności, w zbitce architektury z lat socrealizmu i współczesności. Można smakować klimat Nowego Światu i każdej z prostopadłych uliczek, zaglądać do bram Starego Miasta i na mury Barbakanu obleganego przez turystów.
Niebo w wielkim mieście
Szliśmy nieśpiesznie Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem, delektując się lodami Häagen-Dazs (Ania jak zawsze czekoladowe, ja jak zawsze wanilia z orzechami) i przyglądając ludziom. A tłum ludzi to dla nas – żyjących na pustkowiu – niecodzienne zjawisko. Nie widzieliśmy nikogo w walonkach i flanelowej koszuli 😉 Nikt nie jechał ciągnikiem, a jeśli jeździli to głównie na rowerach i elektrycznych hulajnogach. Nikt nie szedł z koszykiem i kozikiem na grzyby, nikt się nie kłaniał i nie pytał: – Co tam u was, sąsiedzie?
Mijaliśmy się. Tłum z południa mieszał się na drodze z tłumem ciągnącym od północy. Powłóczyliśmy nogami w sennym rytmie niedzieli, co kilkadziesiąt metrów budzeni przez dźwięki Moody Blues (dawno niesłyszane „Nights In White Satin”), Metalliki, Roya Orbisona lub Niemena. To lubię w dużych miastach – że ulice nie służą wyłącznie, jak w naszych pobliskich Siemiatyczach, do przejścia z przystanku PKS ku bramom raju Biedronki i z powrotem. Lubię, że się dzieje.
Jeśli czasami czegoś nam brakuje, to właśnie miejskiego kolorytu deptaków, spacerowisk i parków. Tej mieszaniny stylów i dźwięków, twarzy i szyldów, które proszą, by się zatrzymać, wejść i dotknąć. Każdy, kto widział siemiatyckie (lub – tu wpiszcie dowolną nazwę miasteczka) okna wystawowe, wie o czym mówię. Nawet jeśli jest dobry pomysł na handel, to zaraz zabijają go brudne szmaty reklam i tandeta plastiku. Albo taśma klejąca, która przytrzymuje białą kartkę papieru z napisem „dostawa w każdy poniedziałek”. To nie jest nasze niebo… 😉
My, esteci…
Gdybym miał porównać okna wystawowe w centrum najzwyklejszego niemieckiego miasteczka Rinteln – nie mówmy o dużych aglomeracjach – do jakiejkolwiek scenerii handlowej w porównywalnych miastach w Polsce, powiedziałbym: jesteśmy ostoją bezguścia i szmiry. Potrafimy zepsuć każdy pomysł na sklep, aptekę, księgarnię, warzywniak, punkt usługowy czy kamienicę. Potrafimy zasłonić okna folią nawet wtedy, gdy w środku mieni się kolorami świetny towar.
W maleńkim Rinteln najpiękniejszą wystawę stworzył przed laty ktoś, kto sprzedając ciastka i drożdżówki zachęcał do wejścia widokiem pięknie rozbudowanej kolejki… Pociągi jeździły w różne strony, wystawa zajmowała jedną trzecią powierzchni sklepu, dzieciaki przystawały przed oknem, potem pchały się do środka wraz z rodzicami i ich portfelami. I nie pamiętam, by kiedykolwiek było tam pusto.
Tak, centra dużych miast mogłyby nauczać estetyki – pod tym względem każdy wyjazd na prowincję może być mocno rozczarowujący. Nie snuję tych narzekań z poziomu mieszczucha, który żyje na wsi i ciągle ma (miejskie) muchy w nosie. Po prostu widzę, jak wiele fajnego można by zrobić mieszkając i prowadząc biznes w małym miasteczku. Jak wiele dałoby się zmienić, uatrakcyjnić w przestrzeni miejskiej, gdyby wyobraźnia pozwalała lokalnym przedsiębiorcom i władzom miast przeszczepiać najlepsze wzory i praktyki. Wystarczy skopiować, nie trzeba nawet wymyślać. Wystarczy spojrzeć krytycznie na swoje okno wystawowe i dołożyć odrobinę oryginalności, dobrego smaku i… uciec od żenady plastiku i płyty MDF.
To w dużych miastach lubię: że rynek wymusza prokonsumenckie zachowania. Że ktoś walczy o moją uwagę i pieniądze. Tutaj mi tej troski o klienta brakuje…
Kuchnia na plus i na minus
Szliśmy Nowym Światem i Krakowskim, przyglądając się witrynom restauracji, które zachęcały turystów do posmakowania prawdziwie warszawskich (i polskich) pierogów… Jestem ciekaw, ile z nich to produkcja Naszej Pani Oli, której firma ekspediuje z Podlasia na Trakt Królewski całe setki ruskich, z mięsem, z kapustą i grzybami, z jagodami… 🙂
Nasz miejski spacer miał przerwę w letnim ogródku Olivy na Ordynackiej, gdzie serwują dania kuchni śródziemnomorskiej dostosowane wielkością do żołądków liliputów. Zostawmy wielkość, zawsze mnie dziwi, że w wielu restauracjach wywodzących się z włoskiego tygla kulinarnego nie wystawia się najprostszego dania – spaghetti aglio olio e peperoncino… Zwykły, dobry makaron z oliwą, czosnkiem i ostrą papryczką, oczywisty niemal we wszystkich knajpkach we Włoszech, tu wymaga specjalnego zamówienia, spoza karty. I dobrze jest, jeśli obsługa wie, co mamy na myśli…
Kulminacja stołecznych doznań nastąpiła przed Pałacem Prezydenckim i Kolumną Zygmunta. Pod tym pierwszym zatrzymał nas śpiew hymnu narodowego i bardzo przejmujące czytanie Konstytucji, co było tej niedzieli najbardziej wartościowym przeżyciem.
Pod kolumną zaś wbiły nas w chodnik latynoskie rytmy, wygrywane i wystukiwane przez grupkę Indian, do których przyłączył się Polak bardzo starej daty z bardzo ruchliwą miednicą 😉 Kiedy oni grali, on towarzyszył im szumiąc marakasami i wyginając śmiało ciało… U nas byłby ozdobą dożynek!
Miasto męczy
Spędziliśmy w tłumie kilka godzin, odstawszy pół godziny w kolejce po dobrą latte i wsiadając do auta okrutnie zmęczeni… Relaksacyjny spacer! Kakofonia dźwięków i ta ciżba ludzka są jednak przytłaczające: przyciągają kolorami i brzmieniem, ale nużą okrutnie. Tu za oknem, a siedzę przy biurku i piszę spoglądając na las, głośno walczą dwie sójki i skrzypią popychane wiatrem sosny – i to już wszystkie okoliczne dźwięki. Nie odrywam wzroku od ściany drzew, nic nie rozprasza, nic nie zagłusza myśli.
Można się wyłączyć, złapać kontakt z sobą i Anią, odpocząć. Długi niedzielny spacer po naszych łąkach, leśnych ścieżynach i zarastającej trawą polnej drodze jest pewnie mniej ekscytujący, ale też – mniej męczy. Nogi nie bolą, nie bolą oczy. Idziesz, gadasz lub milczysz i czerpiesz siłę z natury, nie z tłumu. Tam – estetyka miejskiego ładu, światowej mody, tempa, indywidualizmu i bohemy. Tu – estetyka sielskiej przaśności, wolnej przestrzeni i powolności.
Dobrze jest wyrwać się na chwilę do dużego miasta. Poszperać oczami między ludźmi, natrzeć skórę miejskimi zapachami i podreptać w miejscu wyznaczonym kwadraturą ulic i budynków.
Nie ma jednak nic przyjemniejszego niż powrócić później do wieczornego zapachu leśnej wilgoci, do mgły nad polami i pełni księżyca nad światem. Nie ma nic przyjemniejszego niż odetchnąć głęboko świeżym powietrzem i powiedzieć – jesteśmy w domu.
Mieszczuchem chyba już nigdy ponownie nie zostanę 🙂
Jacek
POLECAMY RÓWNIEŻ: Odetchnij od miasta
No Comments