Wiosna na przekór wiatrom, mrozom i leniwej zawiesinie
3568
post-template-default,single,single-post,postid-3568,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015

Wiosna! Na przekór wiatrom, mrozom i leniwej zawiesinie

To musi być wiosna! Wiem, że nie upłynęła jeszcze połowa lutego, ale zawsze zwiastuje ją klangor żurawi. A żurawie już są! Co jeszcze? Kalina rozkwitła… talentami. I kot, Pan Kot, ucieka na dwór. Wiosna!

Ale jeśli świat się do jutra nie zawali, zanim przyjdzie wiosna będziemy tu mieli orkan ciągnący do nas z Niemiec. Niespecjalnie wierzę w jego moc i niespecjalnie się go boję. Kiedy przeżyjesz nad własną głową wielki huragan, który stare sosny łamie jak zapałki, niewiele może cię zaskoczyć. A już na pewno nie wicher, który wyhasa się nad Niemcami, liźnie zachodnią Polskę i dotrze do nas mocno wymęczony.

Żurawie trochę nas zaskoczyły: co roku przylatywały w marcu, a tu zonk!

Jesteśmy! – krzyczą, wydzierają się nad łąką, prowokując psa do gonitwy. Rudi biegnie za nimi profilaktycznie, żeby pokazać, że łąka należy do niego – żurawie, a i bociany, kuropatwy zwykle wznoszą się szybko tuż przed jego nosem i tyle ich było.

Co innego wrony. Wrony grają psu na nerwach. Drwią. Nie wzbijają się w niebo w panicznej ucieczce, lecz lecą tuż przed nim na wysokości jednego metra, zachęcając do gonitwy. A Rudi twardo biegnie: przez łąkę, przez oziminę, przez zaorane pole kukurydzy – i wraca do nas z dumą wypisaną na psim pysku. Widzieliście? Ale ją pogoniłem!

Więc wiosna. Nawet, jeśli dzisiaj w nocy było minus siedem. To się czuje, że to już końcówka zimy. Inaczej niż w mieście widzimy tu wydłużający się dzień. Słońce już od ósmej rano głaska panele fotowoltaiczne, wychodząc ponad lasem – jeszcze w grudniu o tej porze nasza elektrownia spała.

Więcej ruszamy się również my. Wczoraj wyczyściliśmy z gałęzi, mchu i liści wielką nieckę, która zbiera nadmiar wody z okolicznych pól. Pisaliśmy już o niej, chwaląc mądrość poprzednich właścicieli naszego siedliska. Gdyby nie ona, spływająca z pól woda zalewałaby nasze podwórko, a tak – wypełnia nieckę, dając radość żabom i zwierzynie, która podchodzi pod nasz dom, by zaspokoić pragnienie.

Koniec zawiesiny

Szczerze mówiąc: to była pierwsza w tym roku tak ciężka praca. I po jesienno-zimowej leniwej zawiesinie czujemy ją w kościach. Zawiesina to przekleństwo naszego klimatu. Od listopada do lutego na wsi można głównie patrzeć w okno, czytać, pracować za biurkiem, tyć, spać i nurkować w telewizję.

Obejrzałam wszystkie zaległe seriale i filmy z Netflixa, łącznie z moją ulubioną „Anią z Zielonego Wzgórza” w wersji „Ania, nie Anna”. Jacek miał swoje wieczory z „Ragnarok”, a oboje pochłonęliśmy „Le Bazar de la Charité” – serial, który gorąco polecam. Z okresu zimowej zawiesiny Jacek dobrze wspomina „Irlandczyka”, a ja „The Crown”. Ten wielosezonowy serial o rodzinie królewskiej sprowokował nas do głębokiego szperania w googlarce – kto był przed kim, kto obok kogo, no i jak wyglądała w realu księżna Anna i król Jerzy. Oj, ciężkie jest życie w rodzinie królewskiej. Serio!

Moja prywatna wiosna zaczyna się w komputerze gdzieś tak w połowie stycznia. To czas planowania ogródka i rabat. Narysowałam sobie plan naszych włości, a na nim wszystkie grządki, ronda, gazony i tarasy. Co roku wpisuję do planu kolejne uprawy, wspierając coraz bardziej zawodną pamięć. Dzięki temu wiem, co rosło przed rokiem lub dwoma, mogę stosować płodozmian i uprawę współrzędną. Polecam tę metodę, bo choć jest czasochłonna, bardzo pomaga w prowadzeniu ogrodu.

Kalina kwitnie

Wiosna z żurawiami to tylko część pierwsza część radości. Druga? Kalina zakwitła! A ściśle – zakwitł talent Kaliny, naszej kilkunastoletniej sąsiadeczki. (Przypominam, że u nas sąsiedztwo mierzy się kilometrami…) Kalina nie przestaje nas zaskakiwać. Wygląda jak kolorowy hipster z Placu Zbawiciela, ubierając się nadzwyczaj pogodnie i oryginalnie. Świetnie bawi się kolejnymi fascynacjami – całkiem niedawno dostaliśmy od niej własnoręcznie wykonane i świetnie działające tabletki do zmywarki. A teraz pracuje nad mydełkami i kulami do kąpieli.

Mało tego! Niedawno zaskoczyła nas talentem fotograficznym, wygrywając lokalny konkurs fotografią swojego mruczka. Kalina SuperOko! Jej kot ozdabia nasz dzisiejszy post.

Lubimy tę małą. Jej rezolutność, kreatywność, pomysłowość i wielki dystans do siebie. Rośnie artystka, wspomnicie moje słowa!

A na koniec dnia: historia kury. Choć w zasadzie powinnam napisać – historia rosołu z kury. Generalnie, mięsa nie jemy, a już na pewno nie jemy „sklepowych” kurczaków. Tym razem jednak, już powtórnie, skusiliśmy się na kurę kupioną od Pani Danusi (też po sąsiedzku). Kura w dojrzałym wieku, zniosła pewnie tysiące jaj i dorosła do tego, by upamiętnić ją pod postacią rosołu.

Rosół – pomnik kury

Kochani, cóż to jest za rosół! Nie ma nic lepszego ponad rosół z biegającej po podwórku kury! To… najpiękniejszy, poza jajami, pomnik kury. Pachnący, świeży, aromatyczny, o głębokim smaku i kolorze.

Jak się gotuje prawdziwy rosół? Długo. Bardzo długo – 4-5 godzin – i bardzo powoli, delektują się samym tylko pyrkaniem w garnku. Ale najpierw trzeba kurę odleżeć. Przez jeden dzień w niskiej temperaturze. Potem dobrze ją wypłukać i – do gara. Zalać tak, żeby nie wystawała ponad poziom wody i powoli zagotować, pamiętając o zdejmowaniu szumowin. Odleżana kura ma tych szumowin dużo mniej, to moje spostrzeżenie…

Dopiero po odszumowaniu dodajemy pieprz w ziarnach, ziele angielskie, listek laurowy i duuużo warzyw korzeniowych. Marchewka, pietruszka, seler, por. Oraz… Ja dodaję, ku wielkiemu zdziwieniu Jacka, który nie znał rosołu o takim smaku, pół główki kapusty. No i cebula, opieczona w całości na żywym ogniu z pieca: ona podkręca smak rosołu! Dopiero na ostatnim etapie gotowania – dodaję soli.

Smak? Bajka. Kolor? Zjawiskowy. Aromat? Prawdziwego, babcinego gotowania. I ten zapach, który roznosi się po całym domu. O zdrowotności takiego rosołu nie wspominając!

Przechowam go w kilku pasteryzowanych słoikach, bo z całej kury i dużej ilości warzyw wyszło aż 4 litry. Pierwsza uczta była jednak już wczoraj: gdybyśmy mieli więcej czasu, zrobiłabym makaron, ale – uwaga – polecam kupny! Zwróćcie swoje oczy w sklepach na półki z makaronem i znajdźcie „Lane Kluski” z Ludwina. Jakby zrobiła je każda z naszych babć! Są naprawdę rewelacyjne: sprawdziliśmy wielokrotnie! Robimy z tych lanych klusek nasze domowe spaghetti w wersji z czosnkiem i oliwą, najprostsze i najlepsze na świecie.

Idzie wiosna… z nowym portalem

I tyle u nas. Nie wiem, jakim cudem udało mi się połączyć wiosnę, rosół, Netflixa i sprzątanie niecki w jednym wpisie, ale – mam nadzieję, że traktujecie to jako raport z działań, a nie literackie próby. Gdyby chcieć dopełnić prawdy, napisałabym jeszcze o naszej codziennej zdalnej pracy dla dwóch klientów, a przede wszystkim o pracy nad nowym portalem, w którą Jacek zaangażował się bez reszty. Ja trochę mniej, ale przecież w domu ktoś musi robić za realistę, prawda?

Dobrej wiosny Wam i nam życzę!

Ania

POLECAMY RÓWNIEŻ: Piekło na różnych poziomach i W tym sezonie stawiamy na duchy

Foto: Kalina Korniluk

No Comments

Post A Comment