Superblog o ucieczce na wieś
3505
post-template-default,single,single-post,postid-3505,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015

W tym sezonie stawiamy na duchy

Powinnam napisać: będę Was straszyła, ale to nie do końca jest prawda. Stawiamy na duchy i próbujemy jakoś przetrzymać tę późnojesienną nicość…

Dzieje się. Sąsiad odpalił ciągnik, przyłączył talerzówkę i przeorał położone tuż za naszym płotem pole, które przez ostatnie lata stało się wyschniętą na wiór łąką. Miało też wiele samosiejek – sosen, brzózek i olch, które legły pod ostrzem lemieszy. Kilka z nich udało nam się uratować i choć nie powinno się przesadzać iglaków późną jesienią – zaryzykowaliśmy.

Przeszły do nas, do naszego małego lasku. Nie będzie im może cieplej, ale za to będą tu mile widziane. Pytanie tylko, czy się przyjmą? Podłożyliśmy im wprawdzie mnóstwo dobrze przekompostowanego obornika, solidnie podlaliśmy, ale co jesień, to jesień. To nie jest czas na sadzenie, zwłaszcza tuż przed przymrozkami.

Zimy nima. Kot grubieje, ja grubieję, Jacek przytył – jesteśmy jako te trzy beczki, które za chwilę ktoś usłużny będzie musiał wtaczać przez ganek do wnętrza. Przy czym beczką największą stał się kot. To już drugi taki sezon, kiedy ze sprytnego, szczupłego kociska na zimę staje się baleronem. Dajemy mu jedną saszetkę kociego żarcia dziennie, ale on sobie dogadza na polach. Kilka dni temu na naszych oczach zrobił sobie zabawkę z polnej myszy. Musi być gruby – myszy w okolicach mamy pod dostatkiem; dobrze, że do domu nie wchodzą.

Ruszamy się, wiadomo, żeby całkiem nie zgnuśnieć. Ratunkiem na rosnące tyłki są spacery. Trzy dziennie, każdy ze zwierzyną. Pierwszy mój, o poranku. Jacek odsypia noc, ja chodzę z psem i gdyby nie on – siedziałabym rano przy kawie na werandzie i delektowała się zielenią. Ale Rudi poranną porą jest świetnym kumplem, chodzimy swoim utartym szlakiem, sikamy na krzaczki i skaczemy. Czasem udaje mi się nawet powyginać trochę. Że niby gimnastyka.

Widzieliście kiedyś gimnastykującego się wieloryba? To ja.

Drugi spacer jest zawsze po czternastej i zawsze długi. Idziemy całą czwórką, choć kot coraz częściej rejteruje, woli spać albo ma swoje zajęcia. To jest spacer po lesie, najlepszy z możliwych i z gatunku tych, które nigdy się nie nudzą. Zawsze znajdzie się taka ścieżka, którą nigdy nie szliśmy albo szliśmy dawno, albo tylko zimą, albo tylko wiosną. I wszędzie jest tak samo cicho i bezludnie.

Pisaliśmy o tym: wieś od listopada do lutego zasypia na zimę, wychodząc-wyjeżdżając wyłącznie po zakupy. Czasami słychać robotników w lesie, czasami zwali się jakiś pień lub konar – w lesie ciągle coś się rusza. Ale generalnie: cisza. I tylko łanie, i sarny, i zające. Straszą nas wilkami, ale coś słabo w nie wierzę.

Szukając pożytecznych zajęć wypucowaliśmy ogród. Część liści zostawiłam na trawie – nie było takiej akcji jak przed rokiem, bo jestem mądrzejsza niż wtedy – część udało nam się zebrać, gdy były suche i podsypałam nimi niemal wszystkie mało mrozoodporne rośliny. Czyli – prawie wszystkie. Dostały zimową kołderkę, ale zanim przykryłam im korzenie – każda została podsypana obornikiem.

Pod liśćmi, a w kilku przypadkach pod trocinami, mimo później jesieni cały czas toczy się życie. Wystarczy zajrzeć… Podlaliśmy wszystko, co było do podlania, w tym bardzo mocno rododendrony. Jakoś słabo nam rosną. Mają chyba za mało słońca, bo przecież pokarmu i kwaśnej gleby im nie brakuje.

Na zimę najbardziej czekają nasze duchy. Większość najmłodszych drzewek, najmniej odporne hortensje, młodziuteńka lipa, nowe jabłonie kolumnowe, brzoskwinia i morele dostały w tym sezonie białe kożuchy z agrowłókniny. Są teraz jak zjawy – powiewają, szumią, szeleszczą. Pociesznie to wygląda, trochę tak „miejsko”, ale… szkoda nam ich. Przed rokiem nocami bywało minus 25-27 stopni, często za mało śniegu, za to wiatru – ile wlezie.

Od zachodu smagają nas wichury każdej wietrznej zimy, co sprawia, że rośliny są mocno wysuszone i wyziębione. Może przeistoczywszy się w duchy przeżyją? Jacek eksperymentalnie ochronił swoją winorośl wyłącznie od strony korzeni, uznając, że główne pędy zdołały mocno zdrewnieć i zima im nie zaszkodzi. Zobaczymy.

Ogród straszy więc duchami, co wygląda wesoło zwłaszcza nocną porą. A nocną porą – zwykle krótko przed północą – idziemy ze zwierzyną na trzeci spacer. Właściwie, jeśli nie pada, najciekawszy. Niemal zawsze jest bezwietrznie. O ciszy nie ma co pisać: jest wszechogarniająca. Za to niebo nad mami, za miastem, prawie zawsze przecudnej urody!

Wczorajsza i przedwczorajsza pełnia to był majstersztyk. Księżyc nam uciekł na zupełnie inną stronę lasu niż zwykle, Duży Wóz skierował dyszel mocno w stronę Ziemi, jasność aż biła po oczach. Mimo północy: widać wszystko, niemal każdy detal. W takich chwilach jest i straszno, i bosko. Można się tą nocną porą załazić w nieskończoność, choć gdyby był śnieg, byłaby pełnia szczęścia.

Ech, a przed rokiem był…

Ania

POLECAMY RÓWNIEŻ: Pochwała świętego spokoju

No Comments

Post A Comment