Superblog o ucieczce na wieś
3593
post-template-default,single,single-post,postid-3593,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015
Hortiterapia - terapia ogrodnicza

Hortiterapia i ja, starzejąca się wszerz

Do sklepów, po wojenne zapasy, pojedziemy jutro. Od wczoraj uprawiamy hortiterapię. Aż do bólu wszystkich mięśni.

Nie spodziewam się tłumów w sklepach, choć sądząc po panice jaką napędzają media (pod szyldem ochrony przed koronapaniką), z półek znikną wkrótce lub już zniknęły mąki, kasze, makarony, puszki z paprykarzem i woda. Prawdziwym ciosem dla Jacka byłoby dopiero zniknięcie michałków, więc jak napisałam we wstępie – po zapas michałków wybierzemy się jutro. Niedzielę i minioną sobotę zajęła nam hortiterapia, a my jak już coś zaczniemy, to bez opamiętania: aż do bólu mięśni.

Sygnał do boju dały nam ptaki. Od kilku dni, mimo nocnych przymrozków, drą się rano jak czarne wyjce w dżungli. A to znak, że życie już się budzi. Dzikie gęsi ciągną na północ i krzyczą tak, że można się wystraszyć. Doświadczamy tego zwłaszcza podczas wieczornych spacerów z psem, kiedy w ciemności przelatują nad naszymi głowami całe stada: nie widać nic, a z dala dobiega tylko głośny krzyk i trzepot skrzydeł. Nawet Rudi, pies wyspecjalizowany w obronie przeciwlotniczej, kuli ogon pod siebie.

I w takich okolicznościach przyrody wystawiliśmy wczoraj swoje ciała na pierwsze poważne smagnięcia wiosny. Jacek osadził się okrakiem na drabinie, ogławiając wierzby i czeremchy. Ja zeszłam do parteru, zbierając to co on zrzucił i czyszcząc rabaty z liści i koszoty. Koszotą miejscowi nazywają mieszaninę igliwia i liści, którymi obrzuca się grządki na zimę, a czasem nawet ociepla nią wystające ponad ziemię fundamenty.

Pierwsze wrażenia?

Pierwszy na wiosnę gorący napój imbirowy (z cytryną i miodem), pity na dworze w przerwie pomiędzy zginaniem pleców – bezcenny! Pierwszy wiosenny okrzyk drwala – nożeszku…wa!!! – wydany na cześć łańcucha piły motorowej, który zaklinował się w ścinanym konarze, bezcenny do sześcianu. Moje pierwsze odgięcie pleców ze skłonu pod kątem 45 stopni do pełnego pionu – nie ma sobie równych w żadnej wiosennej galaktyce.

Tak, przyszła pora, by odpokutować jesienno-zimowe oglądanie Netfliksa, siedzenie w fotelach przy piecu, senne popijanie nalewek i ciągłe skradanie się do lodówki. (OK, jestem poczwórnie winna skradaniu się do lodówki – każdy, kto rzuca palenie, wie o czym mówię.) Przyszła też pora, by powiedzieć DOŚĆ wszystkim cielesnym nierównościom, wybrzuszeniom, mięśniom piwnym, krągłościom i zastojom masy człowieczej.

Ruszamy się! Ruszaj się, Bruno, idziemy do ogrodu, niechybnie brakuje tam nas! – rzuciłam, trawestując mistrza Stachurę i wywlekając ze skrzyni, po raz pierwszy w sezonie, łopatki, grabki, ziemię do sadzonek i doniczki.

Nigdy nie uwierzyłabym w hortiterapię, gdybym przed kilkoma laty nie spróbowała jej dobrodziejstw. Serio, to działa! Na wszystkie zmysły.

Co to jest hortiterapia?

Termin skomplikowany, choć dotyczy pozornie banalnych działań – terapii ogrodniczej, w której wykorzystuje się kontakt z naturą do leczenia stanów depresyjnych, poprawy kondycji psychicznej i fizycznej, wyciszenia i relaksacji. Hortiterapia czynna: wykonujesz lekkie (lub cięższe) prace ogrodnicze, skaczesz między rabatami, schylasz się, prostujesz, wąchasz, grzebiesz w ziemi, znów się schylasz, pielisz, skręcasz tułów, klękasz, wysiewasz, wstajesz z kolan, podlewasz, przycinasz, zbierasz, kosisz…

I w przerwie między tym wszystkim napijesz się ziółek.

Wszystko co robisz w ogrodzie, dobrze służy organizmowi. A sam ból mięśni – nienawykłych do ruchu po zimowym zastoju – szybko staje się wręcz przyjemny, daje poczucie dobrze wykonanego obowiązku. Pomijam tak oczywiste skutki, jak poprawa krążenia, stabilizacja ciśnienia tętniczego, dotlenienie płuc, zmiana nastroju. Fajnie jest poczuć ogród w kościach, w każdym koniuszku ciała, mieć frajdę z wykonywania prostych czynności, które prowadzą do czegoś sensownego – za kilka tygodni świat wokół nas stanie się bardziej kolorowy, przyjazny i pełnowartościowy.

Hortiterapia dobrze mi się kojarzy. To wiosenne ożywienie, taki dziwny rodzaj ekscytacji, który sprawia, że wstajesz wcześniej niż zwykle i gnasz do roślinek – sprawdzić, które wzeszły, jak się mają, jak można im dopomóc. Minął pierwszy dzień terapii ogrodniczej, mija drugi, a ja czuję się jak dziewczynka w siódmym niebie – jest mi lekko, ciepło, wiosennie.

Jakby inaczej, lepiej, kolorowo…

To nie egzaltacja pensjonarki, lecz opis stanu ducha całkiem dojrzałej kobiety. Wystarczyły dwa dni prawie-wiosny, a już mam wrażenie, że żyje mi się lepiej. Lepiej po części dlatego, że siedząc w ogródku jestem z dala od jadu mediów, skrzeku polityki, koronawirusów i kampanii wyborczej. Jakbym przeniosła się do innego świata. Takiego, w którym wszystko jest prostsze, lepsze, ładniejsze, uśmiechnięte.

Na ogrzewanej werandzie stoją już zasiane pierwsze doniczki z roślinkami na rozsadę Wysiałam sałatę, trzy rodzaje papryki, seler naciowy, kalarepę i kwiaty: werbenę patagońską, driakiew i stokrotkę afrykańską. Odwiedzam ubiegłoroczne pelargonie: na zimę trafiły do jasnego magazynu. Nie jest ogrzewany, liczyłam na łut szczęścia, na brak mrozów – i udało się! Większość przetrzymała doskonale, niektóre – uwaga! – mają już zalążki kwiatów.

Dobrą liściową ziemią obsypałam wczoraj rabaty z narcyzami i tulipanami. Rwą się do słońca, mają już po kilka centymetrów, jest ich więcej niż przed rokiem i coraz bardziej potrzebują zasilenia. Wkrótce pozdejmujemy, zbędne tej zimy, chochoły z młodych jabłonek, moreli i brzoskwiń. Trzeba zacząć  odsłaniać wrzosowisko, hortensje i młodziutką lipkę, a zaraz później wziąć się za budleje i glicynię.

Właśnie glicynia udowodniła nam w minionym roku, ile dla drzewka oznacza właściwe miejsce i odpowiednia ilość słońca. Posadziliśmy ją przed trzema laty w miejscu wygodnym dla nas, osłoniętym od wiatru, ale niespecjalnie nasłonecznionym. Można o niej powiedzieć, że była. Żyła, ale niewiele z siebie dając. Przesadzona pod ścianę domu, ustawiona w pełnym słońcu rośnie jak oszalała. I mam wielką nadzieję, że wreszcie pokaże swoje kwiaty.

Przydomowa hortiterapia

Właśnie takie małe radości budują sens hortiterapii. Cieszysz się życiem roślin, patronujesz im, nadajesz kształty. To trochę jak wychowanie dzieci – z całym szacunkiem – bo pozwala cieszyć się jak rosną od maleńkości. Nawet drzewa, jałowce i krzewy, które zastaliśmy tu przed pięcioma laty, wówczas rachityczne, dziś są prawdziwie „nasze”. Urosły, trzymają się dzielnie.

Oglądaliśmy wczoraj wieczorem wspominkowe zdjęcia z Bocianki, nie mogąc uwierzyć jak może zmienić się krajobraz przez kilka lat. Lasek, który był laseczkiem, dziś jest pięknym brzozowym zagajnikiem. Świerki ledwie wystawały ponad płot, a dziś strzelają w niebo gigantycznymi koronami.

I tylko my, jak mi się czasem zdaje, starzejemy się bardziej w dół niż w górę. Choć jeśli miałabym być do bólu szczera, dodałabym: wszerz również się starzejemy… 🙂

Ania

POLECAMY RÓWNIEŻ: Pochwała świętego spokoju

A TAKŻE TO: Już wkrótce zaczniemy spijać sok z brzozy… Jak to zrobić?

 

4 komentarze
  • Renia
    Posted at 19:56h, 01 marca Odpowiedz

    Znam ten stan. Pomimo bulu mięśni prawie euforyczny. Hortiterapia działa, mnie pomogła w trudnych chwilach. Stosuję nadal. ?
    Serdeczności przesyłam.

  • Atelier Marysi
    Posted at 20:43h, 01 marca Odpowiedz

    Hortiterapia nie znałam tego słowa . My jej jeszcze nie zaczęliśmy. Rozumiem Waszą ekscytację , po leniwej zimie chce się żyć ?. Pozdrawiam prawie wiosennie ???

  • Danusia
    Posted at 20:42h, 02 czerwca Odpowiedz

    To jest niewiarygodne, jak można ukochać pracę w ziemi, rzucać się na nią i drapać pazurami do ekstazy równej orgazmu, i chce się więcej i częściej. Nie ma złych dni, czy pogody…jak wkładam ręce w świeżo skopaną ziemę, to całe zło tego świata spływa ze mnie i tylko szkoda, że ziemia to musi znosić. Jola miała rację, że odnajdę się w Waszym blogu. Pozdrawiam serdecznie

    • Jacek
      Posted at 20:53h, 02 czerwca Odpowiedz

      Dziękujemy za bardzo miłe słowa i łączymy się w radości wkładania rąk do gruntu 🙂 Ja co prawda większą frajdę czerpię ostatnio z pisania i ciosania w drewnie różnych cudeniek, ale Anuszka codziennie wypada rano na dwór i wraca wieczorem – z czarnymi rękami. I straszliwie to lubi. I wcale jej się nie dziwię, choć jak wspomnę kobietę, która jeszcze kilka lat temu miała tak wymuskane pazury… ze świeżym lakierem… a dziś? Kiedyś zrobię zdjęcia jej dłoni!
      Serdeczności!

Post A Comment