Co ma wisieć, będzie wisiało!
9647
post-template-default,single,single-post,postid-9647,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015
Murek

Co ma wisieć, będzie wisiało!

Ufff… Pierwsza od tygodni lekko wolna niedziela. Pierwszy oddech w pozycji leniwca i ziewanie z nudów zamiast popłochu, ile jeszcze trzeba zrobić.

Pomilczeliśmy trochę. Ania użyła nawet określenia „ciche dni” w małżeństwie z Czytelnikami, ale ja nie byłbym dla nas aż tak surowy. No, nie dało rady inaczej. Mogliśmy albo usiąść do klawiatury i napisać coś po łebkach, byle co, byleby było, albo – poczekać aż zatrzyma się ta wirówka, w którą wpadliśmy jak dwa chomiki – i zająć Wam lekturą kilka dobrych minut…

Zasuwaliśmy. Maksymalnie. Praca zdalna tylko pozornie wydaje się spokojniejsza i bardziej na luzie niż jej biurowa wersja. A że miesiąc był dla naszych klientów gorący, to i nasze działania nie mogły być letnie: zasuwaliśmy więc jak przykładne korpoludki. Doszły do tego rutynowe, wiosenne działania, moje niezaspokojone ambicje, mocarstwowe plany uczynienia z Bocianki centrum światowego ogrodnictwa (to Ania), walka z obolałymi mięśniami grzbietu (tym razem ja), doły intelektualne (znów ja) i… seriale.

Ale po kolei.

Dzień jak co dzień

W tym korpoludkowym tyglu Ania zdecydowała się wstawać o godzinie szóstej, żeby do pobudki klientów mieć już za sobą pierwszy kontakt z przyrodą, ogródkiem, psem, kawą i zielonością wokół. Pamiętacie? Kiedy była jesień i czas grzybów, pisałem, że budzę się rano i sprawdzam, czy kozik wisi na swoim miejscu. Jeśli wisi – Ania jest w domu. Jeśli nie wisi – znaczy: grzybuje.

Teraz sprawdzam jej obecność w porannej czasoprzestrzeni poprzez kontrolę stanu bramki do ogrodu. Gdy widzę w oddali, że jest otwarta – znaczy: Anuszka pieli, kopie, sadzi, grabi, haczkuje lub bronuje, w zależności od inwencji. Gdy zamknięta – opcje są dwie. Ania jeszcze jest na spacerze z psem albo robi to samo, co w ogrodzie, tylko po drugiej stronie domu, schowana za garbem ziemianki.

Ja wstaję godzinę później (albo dwie – wywalczyłem sobie ten przywilej bez domowej przemocy) i dzień zaczynam od rozciągania się, o czym za chwilę, a potem od zaparzenia dwóch kaw; jednej z mlekiem dla Nieobecnej, drugiej czarnej, za to z cukrem, dla mojej osoby.

Kiedy moja osoba zrobi już kawę, sygnałem dla Nieobecnej jest dźwięk wiszącego na tarasie dzwonu, w który uderzam rytmicznie trzy razy. I wtedy albo się zbierają wierni na Świętej Górze Grabarce, przywołani na Jutrznię doniosłością uderzeń, albo zlatuje się z okolic Ochotnicza Straż Pożarna, w przekonaniu, że pali się pod fotelem wójta gminy, byłego strażaka, albo podrywają się z łóżek żołnierze podlaskiej brygady Wojsk Obrony Terytorialnej i z okrzykiem „Bić Niemca!” ruszają na poranną gimnastykę – albo też odzywa się Ania i krzyczy: Słyszę, słyszę! Idę, idę!

Nie sposób nie słyszeć. Tylko bicie mego serca jest silniejsze od bicia naszego dzwonu, a i to po dwóch głębszych.

Nasza kawa zaczyna się zatem od bicia dzwonów i pytania, czy Rudi zrobił kupę. Potem jest rutynowe: Ale mnie plecy napieprzają (to ja) i pytanie Śniadanie teraz-zaraz, czy zaraz-potem? (to Ania). Zaraz-potem wygrywa i dzięki temu często udaje nam się zjeść śniadanie już w okolicach godziny czternastej. Jest moc!

Co robi Ania, gdy nie pracuje?

Co robi Ania, gdy nie pracuje, to ja nie wiem, bo według mnie pracuje zawsze. Wiecie, jaki był dzień w piątek i sobotę? Dzień korzenia, przy opadającym księżycu. A jaki był w niedzielę? Kwiatowy. A jaki jest dzisiaj? Też kwiatowy! A potem? Dzień liścia. A potem? Dzień owocu.

Ania to wszystko wie i w zależności od układu gwiazd, księżyca, słońca i prognozy pogody w TVN o 19:45, zarządza światem. Dziś kosimy trawę – mówi – bo jak się skosi dzisiaj, to trawa będzie wolniej rosła. Dziś nie sadzimy – dodaje. Jutro będziemy sadzić, bo jest dzień na sadzenie kwiatów. Ale jutro niczego nie zrywamy, bo jest dzień niezrywania. Pojutrze jest dzień kopania, a potem dzień obrywania uschłych kwiatostanów, a jeszcze później dzień walki z turkuciem i dzień wiązania sznurkiem konstrukcji z leszczyny, pod wyrywający się z podziemia groszek pachnący.

Ona jest zaprogramowana precyzyjniej niż Sztuczna Inteligencja w smartfonach Samsunga! Ma plan na każdy dzień tygodnia, miesiąca i roku, żyje w rytmie kalendarza biodynamicznego i biada, jeśli pies i ja żyjemy w rytmie innym. (Pan Kot się nie liczy; żyje we własnym Matriksie.)

Gdy więc Ania nie pracuje przy komputerze, to pracuje wszędzie, bo wszędzie można ją znaleźć i zgubić. Idę z kawą na zachód siedliska – nie ma, choć przed chwilą była. Jest na wschodzie. Krzyczę na wschodnią stronę: nie słyszy, bo właśnie wleciała do magazynu i pikuje. Kiedy ja pikuję intelektualnie, jak samolot, ona pikuje pomidory – jak ogrodnik. Kiedy ja wieczorem nalewam wino, Ania podlewa kwiaty. Gdy rozmawiam przez telefon – Ania rozmawia z roślinami. Gdy czytamy, to oboje: ja swoje, ona swoje. Rzecz jasna, o roślinach.

I wiecie, kiedy zasypia? Gdy dokona wyboru filmu. Ania wybiera sobie film na dobry początek swojego snu. Wybiera film/serial, mości się na kanapie i z pilotem schowanym pod poduszką (wywalczyła sobie ten przywilej bez domowej przemocy), zasypia w dwie minuty, a film/serial trwa i trwa mać przez dwie godziny, bo tak został zaprogramowany telewizor. Po wygaśnięciu ekranu Ania przenosi się do łóżka i z hasłem – Tylko nic do mnie nie mów, bo się obudzę! – kontynuuje swoje senne dzieło. I rano się budzi w sekundę, i bez przeciągania – i huzia, do zadań!

Gdybyście byli zainteresowani, jaki film najchętniej wybiera Ania, to podpowiem: taki o roślinach.

Co robi Jacek, gdy nie pracuje?

Ja mam tak samo, jak Ania, tylko inaczej. Nie jestem tak intensywnie sfokusowany na jednej liście zadań. I skaczę z tematu na temat. Przez trzy tygodnie stawiałem murek z kamienia polnego. Najbardziej krzywy mur w podlaskiej rzeczywistości; ponoć widoczny jest nawet z Kosmosu. Ale, cholera, nie umiem zbudować prostego muru z krzywych, a na dokładkę – zaokrąglonych kamieni! Z samych okrągłych!

Mur okalający tzw. wschodnią rabatę powstał z tego, co pozostało po kilku naszych innych murkach, czyli z resztek. Sterta kamienia polnego, którą odziedziczyliśmy po poprzednim właścicielu, zmniejszyła się do wymiarów sporej wanny – zostały tylko te, które nie pasowały innym murarzom, albo mnie, w toku kamiennych działań twórczych. I z takich kamieni, jak z popiołów!, powstał mój krzywy grajdół.

Murowanie przestało mnie jednak cieszyć po pierwszym tygodniu, ponieważ z murarki przesiadłem się na kosiarkę. Kupiliśmy traktorek ogrodowy. Szczerze mówiąc – bank nam kupił! Nie wydawszy ani złotówki, wyjechałem ze sklepu ogrodniczego na traktorku Stiga, nabywanym na raty. I od tej pory jeżdżę i stale dopytuję: – Aniu, nie masz czegoś nowego do skoszenia?

Z traktorkiem wiąże się nie tylko moja nadzieja na lżejsze jutro, ale i siatka wspomnień z młodości. Dorabiałem latem przy koszeniu trawy, uwielbiałem ten zawód! I ten zapach! I do dziś bym latał na tym naszym hektarze trawy za moją ukochana spalinową kosiarką, bo to nadzwyczajna przyjemność, gdyby nie dwa fakty: kosiarka się zepsuła oraz – zepsułem się ja.

Całkiem zepsuty Jacek

Znacie to? Najmłodszych nie pytam, bo oni jeszcze nie wiedzą, czymże jest wiek stabilnej młodości (czyli mój), pytanie kieruję raczej do ludzi po pięćdziesiątce… Wstajesz rano i zastanawiasz się – co też mnie dzisiaj zaboli? Z której strony? I jak mocno? I kiedy minie? I czy minie? I dlaczego nie minie?

Psułem się w swoim życiu kilka razy, skręcając nadgarstek lub łąkotkę, pękając żebro po upadku z drabiny, rozcinając dłoń lub doznając zespołu cieśni. Psułem się na kacu, w restauracji (zgaga!), raz nawet zepsułem się w galerii handlowej, lądując z osłabienia na szpitalnym oddziale ratunkowym. Ale to wszystko były wypadki. Przypadki. Rzeczy niespodziewane, nagłe, wydarzeniowe.

A tymczasem teraz… Budzisz się i myślisz: noga? Ręka? Plecy? Głowa? Kręgosłup? Szyja? Co dzisiaj?

U mnie padło na powięzi w odcinku lędźwiowym. (EDIT MÓJ: Matko święta! To już jest ten czas, gdy facet zamiast puszyć się i prężyć przed damami muskuły, zaczyna randkę od wylistowania swoich chorób! Wybaczycie?) Nigdy nie sądziłem, że plecy mogą boleć – tak boleć! Wstajesz – bolą. Chodzisz z psem – bolą. Schylasz się – bolą. Siedzisz… a… nie, wtedy nie bolą, bo moje powięzi przez kilka dekad upodobały sobie biurowy tryb życia.

Żeby skrócić męczarnię tych narzekań, napiszę tak: wziąłem się za siebie. Ćwiczę. Naciągam się jak struna. Wyginam śmiało ciało. Masuję. Otłukuję każdy mięsień. Nawet bańki na plecach kazałem sobie postawić! I kręcę miednicą, i dupką, i wszystkim, czym facet w stanie młodości stabilnej może sobie jeszcze pokręcić.

I wiszę.

Do tej pory zwisałem sobie na najniższej gałęzi sosny lub z siódmego stopnia drabiny, która wprowadza zabójców na myśliwską ambonę. Ale już za kilka dni będę wisiał na własnym drążku, niech no tylko beton stężeje! Bo ja, proszę Zdrowych Państwa, nacieszywszy swoje plecy siedzeniem na traktorku, buduję właśnie  przyrząd gimnastyczny. Na razie przyjmie on postać dwóch słupów i metalowego drążka między nimi; drewniane słupy zostaną wkopane w ziemię, słupek wepchnie się w dwa nawiercone tymi rączkami otwory i – nic tylko wisieć! I podciągać się, i zwisać. Całymi dniami będę wieszał moje powięzi – albo one, albo ja. Nie ma litości dla mięśni grzbietu.

Sfokusowana i skoczek

Czytam teraz ten przydługi tekst i myślę, że nakreśliłem przy okazji schemat podstawowych różnic między mieszkanką wsi i jej męskim odpowiednikiem. Ania (wyłączam naszą działalność zawodową) jest skoncentrowana na jednym obszarze zadań i robi to znakomicie, i znajduje w tym wielką satysfakcję. Fokusuje się, zgłębia wiedzę, chce być najlepsza w roślinach – i jest.

Ja, jej facet – skaczę. Z murku na traktorek, z traktorka na drążek, z drążka na szklarenkę, ze szklarenki na nalewkę, z nalewki na wino, z wina na deseczkę do serów, i tak dalej. Żadnej specjalizacji, żadnej stabilności, żadnego trwałego zainteresowania – wszystko mnie cieszy tylko przez chwilę, bo tuz po tej chwili widzę na horyzoncie coś zupełnie nowego, świeżego, czego jeszcze nie robiłem…

Zazdroszczę Ani, że tak umie wgryźć się w temat. Ja wgryzam się w swoje plecy. Może dlatego tak bolą?

Jacek

POLECAMY TAKŻE: Żywot człowieka potliwego

I JESZCZE TO: Pochwała prostoty i samowystarczalności

5 komentarzy
  • Henryk
    Posted at 14:18h, 01 czerwca Odpowiedz

    ….No nareszcie Panie Jacku …już się bałem o Pana pióro….A tak przy okazji …jak Pani Ania przeżywa porażki ??? /… pomidory posadzone razy 3 …ogórki razy 3….dynia japońska …ponoć rewelacja .. razy 2 … i klapa . Już pisałem do Pana Zubilewicza…co zrobił z tą wiosną ???? ………Roślinki od stycznia pieszczone , całowane w szklarni . …wywiezione na pole …zgineły bohatersko …
    Pięknie pozdrawiam
    Henryk

  • lilit8
    Posted at 16:25h, 01 czerwca Odpowiedz

    Cudooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooownie pisany blog!
    Jak ja Wam zazdroszczę tego raju za miastem!
    Pani Ania jest w moich oczach jedną z najszczęśliwszych kobiet w świecie, bo kocha kwiaty i inne zieloności, przy czym może codziennie brudzić palce grzebiąc w rabatkach.
    Panie Jacku, mam nadzieję, że zwisanie wkrótce pomoże na wszystkie „tu boli, tam boli, tu trzeszczy, tam rwie”. Trzymam kciuki!
    Pozdrawiam cieplutko 🙂

    • Jacek
      Posted at 18:54h, 01 czerwca Odpowiedz

      Zwisanie musi pomóc, bo co, jeśli nie zwisanie? Walcem mogę przejechać po plecach, może to da rady?
      A w ogóle – dziękujemy za dobre, wesołe słowa. Grzebiemy i wisimy sobie dalej, ciesząc się, że czasem ktoś to czyta 🙂

  • Marianka
    Posted at 18:28h, 01 czerwca Odpowiedz

    Jak ja się uśmiałam. Oj, aż się we mnie nadal wszystko śmieje. Kocham Jego pisanie. W Olsztynie jeszcze słychać bicie Twego serca, dzwon z Bocianki i zapachniało kawą. Anko! Zatrzymaj swoje szalone konie i przeskocz czasem na inny temat, żebyś nie zaczęła być nudna. Jacku! Zacznij dzień od Bacha i smarowania maścią przeciwbólową, to działa. Twój kwietnik jest uroczy i faktycznie widać go z kosmosu. Serdecznie Was pozdrawiam i całuję. Leniwa, śpiąca do południa i smarująca bolaki nie daleka krewna MK.

    • Jacek
      Posted at 18:56h, 01 czerwca Odpowiedz

      Odpocałowujemy i odpozdrawiamy – znów w pracy. Dziś śniadanie było w samą porę, za to z obiadu robi się obiadokolacja. Albo może nawet obiadośniadanie, jak tak dalej pójdzie 🙂
      No i ważna rzecz – Ania nigdy nie stanie się nudna, a nawet wręcz przeciwnie: jest coraz bardziej fascynująca. Z każdą nową rośliną 😉

Post A Comment