Cztery litery na betonie w czasie, który powinien być wiosną
9609
post-template-default,single,single-post,postid-9609,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015

Cztery litery na betonie w czasie, który powinien być wiosną

Co łączy wiosnę, taczkę-killerkę i arcydzieła sztuki kulinarnej? Osoba mężczyzny, który nie boi się ryć miłosnych wyznań gwoździem na świeżym betonie…

Mam wrażenie, że rząd powołał jakiegoś Wysokiego Pełnomocnika Do Spraw Wiosny i ten właśnie zaczął działać, bo zamiast robić się cieplej, idzie w stronę zimy. A jeszcze w poniedziałek mieliśmy na termometrze plus 18 i krótkie rękawki – Jacek po dwóch dniach weekendu z pogodnym rumieńcem na twarzy, ja z nosem w przylaszczkach, bratkach i cebulicach oraz nieczynnymi od pokłonów i przykuców pośladkami. Dziś plus 3 i plucha. Taka wiosna.

Rozmawiałam o pogodzie z sąsiadką zza lasu. Według niej to powrót do normalności. Zawsze tak było na Podlasiu – długa, śnieżna zima, powoli rozkręcająca się wiosna, a prawdziwe ciepło dopiero w maju. To ja już nie wiem teraz, co ja o tym myślę – czy lepiej mi było wtedy, gdy zdarzały się te „nienormalne” lata i plus trzydzieści od razu w marcu, czy może tak, jak jest teraz?

Mięśnie dupne i ich intensywny rozwój to wyzwanie każdej wiosny, niezależnie od anomalii pogodowych. Ledwie zszedł śnieg, a ja już przekopałam podniesione rabaty i wbiłam się w nasz kompostownik, ku niezadowoleniu Jacka, który takie rzeczy chce na siłę brać w swoje męskie dłonie. I tego właśnie najbardziej się boję – humanisty z łopatą w rękach!

Taczka-killerka

Zrobiło się cieplej, a jego od razu zaatakowała taczka. Rodzona taczka zrobiła kuku panu mężczyźnie właśnie w okolicy komór kompostownika – tak ją podniósł do góry, by zrzucić resztę wygrabionego z traw mchu, że gdy upadła miotana siłą grawitacji, to prosto w stopę taczkowego. I taczkowy tylko zdążył jęknąć (o ile okrzyk „Ku….wa!” można zaliczyć do formy jęknięć), i obraził się na taczkę z marszu. Głupia taczka!

Bo ty szałaput jesteś – orzekłam, gdy zdjął skarpetę i pokazał mi gołą stopę z rosnącym krwiakiem. – Wszystko chcesz zrobić za szybko!

Jasne. Znowu moja wina – usłyszałam w odpowiedzi. – Taczce się upiecze, taczka jest niewinna! Jakbym to ja chciał ją sobie upuścić kantem na nogę! A to ona pierwsza zaczęła!

I od tej pory przesiewam kompost sama. Mieszam z ziemią ogrodniczą, dodaję substrat kokosowy, dzielę karpy kocimiętki i przesadzam je w nowe miejsca, a w tak zwanym międzyczasie pielę, kopię, segreguję, przycinam i chucham na sadzonki. Bo sadzonek mamy w tym roku bez liku – tylko na naszym wielkim biurku na poddaszu umieściłam siedem rozsadników z wybijającymi się na niepodległość goździkami, kosmosami, tytoniem, żeniszkiem, zatrwianem, sałatami i nie pamiętam, czym jeszcze.

A to zaledwie mała część kolekcji, reszta wypatruje słońca na werandzie (pomidory mają przywilej rosnąć w szklarence z podświetleniem…), w magazynie i na oknach maszynowni, gdzie czeka na swój czas miliard pelargonii. Tych ostatnich kiedyś nie lubiłam, a teraz nie wyobrażam sobie bez nich naszego otoczenia… No, ale kiedyś nie wiedziałam też, że lubię ogród, grzebanie w ziemi, przyrządzanie gnojówek, kolekcjonowanie robali i oglądanie Gardeners’ World!

Czekając na wiosnę

Tak sobie myślę, patrząc na sadzonki, że kiedy to wszystko będzie szło do gruntu, to nie wyjdę z ogrodu przez tydzień z okładem. I może dlatego tak mi szkoda, że wiosna jeszcze nie przyszła, że dopiero wszystko się budzi, chce strzelać zieleniną, a rządowy pełnomocnik nie pozwala! Później, gdy wszystko wybuchnie, nie nadążę z robotą…

Jacka plany na tę część sezonu są zgoła inne. Ponieważ nie dopuszczam go do taczki-killerki, wziął się za łopatę i kielnię. Buduje murek z polnych kamieni wokół jednej z naszych rabat kwiatowych. Jak oni to robią, faceci, że wszystko im tak rośnie… w oczach? I nie mam na myśli tego, co możecie mieć na myśli czytając poprzednie zdanie, gdyż albowiem chodzi mi wyłącznie o męskie spojrzenie na wielkość planowanej rabaty. I tylko o to.

Cztery litery na betonie

Z rabatki, która miała format akuratny do naszego siedliska – małej, skromnej, elegancko wpasowanej w otoczenie – Jacek szykuje rabachę! Nie rabatę, nie rabacisko, ale właśnie rabachę! Tu zaokrąglił, tam dodał, tam powiększył, żeby mu to wszystko optycznie grało i nagle z rabaciątka – rabacha! W kształcie wielkanocnego jaja, które miejscami przypomina serduszko.

Nic nie mówię, ponieważ zatkał mi usta wyznaniem wyrytym na pierwszych czterech metrach fundamentu: J+A=WM! Rabacha oznacza dla mnie dwa razy więcej siania, sadzenia i pielenia, ale niech mu będzie. Zapytany o sens wyznania wyrytego gwoździem, nie wspomniał, że wkrótce przykryje je pierwsza warstwa zaprawy i kamieni, a więc jest ono zaledwie symboliczną i baaardzo tymczasową deklaracją, ale niech mu tam. Oni wszyscy najchętniej widzą w nas blondynki. I wierzą, że liczą się dobre intencje.

Siłą faktów jednak tych kilka liter zostanie z nami na dłużej. Dziś zimno i popaduje, pan murarz odstawił na kilka dni kielnię (taczkę ukryłam sto metrów od domu) i poszedł grabić okolicę. Cokolwiek to znaczy – widziano go z grabiami przy płocie, od zewnętrznej strony; mam nadzieję, że grabie mężczyzn nie atakują.

Moja sztuka

A ja? Mimo złej pogody idę kopać się z rzeczywistością. Trzeba wydobyć spod ziemi cebule lilii i posadzić je w jeszcze lepsze miejsca. Muszę tu i ówdzie sypnąć kompostem, podlać sadzonki warzyw, przepikować drugą partię pomidorów…

Potem pora zająć się sztuką. – Jaką sztuką? – zapytał mnie o poranku mężczyzna kawowy, gdy niezobowiązująco dyskutowaliśmy o planach na dzień zwany dzisiejszym.

Sztuką gotowania – odpowiedziałam. – Wam się wydaje, że to wszystko samo przychodzi, cyk – i obiad. A w dodatku z niczego! Tu trzeba się nakombinować, pomyśleć, strategię gotowania ustalić, ingrediencje znaleźć lub wydobyć z ziemi, oswoić co do czego pasuje i od której strony…

A nie możemy po prostu zjeść kanapki z serem? – usłyszałam i westchnęłam głęboko, lekko krztusząc się kawą.

Załamka.

Ania

POECAMY TAKŻE: Taczka z beczką, czyli sytuacja jest w ten sposób

Oraz to: Czy podniesione rabaty mają sens?

Foto: Hans Braxmeier z Pixabay 

5 komentarzy
  • Henryk
    Posted at 20:32h, 13 kwietnia Odpowiedz

    Pani Aniu …jak zwykle …pycha . Czekam z utęsknieniem na następny…

    • Jacek
      Posted at 20:34h, 13 kwietnia Odpowiedz

      No tak… Na mnie to już nikt tutaj nie czeka… 😉 A to mnie zaatakowała taczka!

    • Orzeszkowa
      Posted at 20:02h, 11 lipca Odpowiedz

      Moja Ty kochana, pracowita mieszczko już za Pan Brat z Ziemiaństwem. Jestem w szoku Twojej elastyczności w przestawieniu się na nowe warunki. Życzę dalszych miłych, a nawet zaskakujących doświadczeń z dziełem stwórczym w różnych jego dziedzinach. Buziaczki. ❤️??

  • Gosia
    Posted at 19:43h, 04 maja Odpowiedz

    Czytanie waszych wpisów to czysta przyjemność i duża dawka dobrej energii. Pozdrawiam serdecznie.

    • Ania
      Posted at 22:31h, 04 maja Odpowiedz

      Dziękujemy! 🙂 To radość największa, gdy ma się takie Czytelniczki!

Post A Comment