Korowód żniwny. Spacer między ogórkiem i wspólnotą
3128
post-template-default,single,single-post,postid-3128,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015

Korowód między żytem, bimbrem i wspólnotą

Korowód. Piękny i spontaniczny. Już po raz drugi przyglądamy się z wielkim zafascynowaniem małej, wspólnotowej imprezie. Tu chodzi wyłącznie o czystą przyjemność bycia razem. Pośpiewania, zabawy, radości. O wspólnotę chodzi.

Dobry duch letniego dożynkowego korowodu na trasie Grabarka – Wakułowicze – Sycze nazywa się Marcin Korniluk. Mieszka w budynku starego dworca kolejowego w Syczach i jeszcze o nim w cyklu „Przewodnik po ludziach” napiszemy, bo to arcyciekawa postać. Ale tym razem zbiorowym bohaterem jest społeczność. I żniwny korowód.

Rok temu Marcin zaprosił nas na to spotkanie i – nie ukrywam – poszliśmy z ociąganiem. Co może być atrakcyjnego w marszu grupy ludzi ze wsi do wsi? Co jest atrakcyjnego w cięciu zboża sierpem? Dla kogoś, kogo dziadek nauczył dobrze machać kosą – nic. Ale poszliśmy. I już od pierwszych chwil przeżywaliśmy duchową ucztę.

Korowód

Bo to wygląda tak. Spotyka się grupa. Sąsiedzi, ich znajomi, znajomi ich znajomych. Grają na czymś, coś śpiewają, mają jakieś zespoły, czasem pokażą się na przeglądzie folkowym, czasem zagrają na wiejskim festynie. Luz bez zobowiązań.

Grabarka, Sycze, Wakułowicze to maleńkie wsie. Więcej tu starych niż młodych ludzi, a w Syczach chyba już więcej przyjezdnych ze Śląska niż miejscowych. Miejscowi mówią po chachłacku, są prawosławni, ale niekoniecznie, to wsie wielokulturowe. I spotykają się raz do roku, by pośpiewać, symbolicznie ściąć parę metrów żyta, ustawić snopki i pogadać. I posłuchać starych piosenek.

Od tego się zaczyna

Od żniw. Kobiety, jak dawniej, biorą sierpy do rąk i tną. Mężczyźni wiążą i stawiają snopki. Ktoś śpiewa, ktoś podaje wodę, ktoś przynosi jedzenie lub harmonię, w zależności od nastroju. W wolnych chwilach, gdy trzeba rozprostować kości, płynie ponad polami dziesiątka pieśni śpiewana po białorusku, po ukraińsku, po rosyjsku, polsku, obojętnie. Każdy może zaśpiewać, każdy może podrzucić coś od siebie.

Kiedy skoszą i ustawią snopy żyta, idą do wsi. Jednej, drugiej, trzeciej. Głosić koniec żniwowania. I wtedy zaczyna się to, co jest tu najpiękniejsze. Niemal każde gospodarstwo wystawia przed domem stół z poczęstunkiem dla muzykantów i żniwiarzy. Są kiszone ogórki, chleb, pomidory, jest kiełbasa, woda, owoce. Jest domasznij bimberek lub wino. Jest coś na gorąco i coś na zimno. Są ciasta, ciasteczka, kołacze, mrowiska, co kto ma.

Każdy taki dom i stół to jeden przystanek. Stoi się. Zagaduje gospodarzy. Śpiewa. Tańczy. Pije za zdrowie.

I się idzie dalej.

Jeśli są spotkania, w których nie chodzi o tandetne festyniarstwo, o odbębnienie po raz kolejny jakiegoś pomysłu na „krzewienie kultury”, to to jest właśnie jedno z takich spotkań. Tu o nic nie chodzi – ani o politykę, ani o pokazówkę, ani o kultywowanie tradycji według zaprogramowanego schematu z dotacjami unijnymi w roli głównej – chodzi jedynie o wspólnotę. Żeby pobyć razem. Długo. Jak kiedyś, w czasach przedtelewizyjnych i przedsmartfonowych.

To jest dobre, bo naturalne. Bo swojskie, bez nadęcia i wielkiej frekwencji nabijanej reklamami i patronatami. To jest dobre, bo przesympatyczne, ciepłe, bezpretensjonalne.

Przyjechali goście z Podlasia, z Białorusi, z Moskwy nawet. Młodzi ludzie, którzy mogliby o tej porze być na koncercie Status Quo w Dolinie Charlotty, wracać ze spotkania z Rammstein w Chorzowie, czy choćby skakać w rytmie disco polo na festynie w Siemiatyczach. Ale oni wolą być tutaj. Wśród swoich. Śpiewać, tańczyć, zabawiać się, kosztować miejscowej serdeczności i wiktuałów.

Czysty folk. Bez elektroniki, bez wspaniałych instrumentów. Są tylko głosy, jest harmoszka, bębenek, gitara. Ale głosy – przede wszystkim. Zgrane, czyste, donośne. I są zwyczaje, obrzędy, pokazy – ktoś uczy jak ciąć zboże sierpem, ktoś inny jak wiązać snopki i jak je ustawiać.

Gdybym był miastowy i zobaczył taki korowód z okien samochodu, pewnie wzruszyłbym ramionami: co mnie oni obchodzą? Ale jestem już „prawie stąd”. Sam, bo Ania wyjechała na kilka dni. I patrzę przez pryzmat tego, co tutejsze, co buduje więzi.

Święto ulic, święto wsi

Tu nie ma potrzeby „organizowania się”, budowania struktur – tu wiele pomysłów to spontaniczna, oddolna inicjatywa ludzi takich jak Marcin i grupa jego przyjaciół. Pieką ciasta, ustawiają ławki przed świetlicą w Syczach, gdzie zawsze jest finał korowodu, a reszta…? Reszta to czysty spontan. Radość i śpiew. I jedzenie. I zabawa.

W miastach organizuje się czasem „święta ulicy” – sąsiedzi robią coś wspólnie, dzieci się bawią, ktoś puści muzykę, zaśpiewa. Tu jest podobnie, może bardziej spontanicznie, ludycznie. Jest korowód, są stroje sprzed lat, przyśpiewki sprzed lat, stary sierp i młode zboże. I mam wrażenie, że tego nam potrzeba, w mieście i na wsi. Poczucia wspólnoty. Bliskości. Radości, która  ma swoje źródła w elementarnych zachowaniach, głęboko zakorzenionej w tradycji: czujemy, że jest nam to bliskie, tylko czasami wstydzimy się przyznać.

Marcin, dzięki. Drugi raz w życiu doświadczam przyjemności bycia częścią wspólnoty.

Jacek

POLECAMY RÓWNIEŻ: Orzeszkowo 14   

A TAKŻE: 7 powodów, dla których warto wyprowadzić się na wieś 

No Comments

Post A Comment