06 lis Pochwała świętego spokoju
Parzę zieloną herbatę, gdy dom jeszcze śpi, a na dworze zaczyna się dzień. Otwieram drzwi na werandę cichuteńko, żeby nie zbudzić psa i kota (i tak pewnie nie śpią). Siadam w głębokim fotelu. Patrzę na brzozy, kwiaty, na spokój zieleni dookoła, na las. I niczego mi więcej nie trzeba.
Święty spokój. Tak nazwałabym to miejsce i czas porannej celebry.
Tutaj każda chwila jest inna i każdą można zagospodarować na sto sposobów. Mogę wziąć kubek z herbatą i pójść prosto do ogrodu – tam zawsze jest co robić. Mogę przyciąć kwiaty na klombie lub zgrabić liście. Albo pokroić dynię w kostki, na zimę. Zakwas nakarmić. Przesypać zioła do woreczków. Sprawdzić jak rosną sadzonki – i podlać. Albo w piecu rozpalić. Popiół wynieść do ogrodu. Ukręcić zielone smoothie z wszystkiego, co znajdę w ogrodzie.
Mogę też zapalić (chętnie) i nic nie robić.
Jak żyć bez stresu i mieć święty spokój
Wybrałam ten ostatni wariant – robię nic, czyli piszę. Próbuję ogarnąć pożytki płynące z wiejskiego życia i zestawić je ze swoimi wcześniejszymi, miejskimi radościami. Co różni te dwa życia? Tempo – z całą pewnością. Sielskość wsi ma swój początek w braku pośpieszności. Można robić wszystko, ale można to robić dużo wolniej. Nic nie pogania. Nie spoglądam już tak niecierpliwie na zegarek w komórce, bo godzinę poznaję po cieniu i słońcu. Szósta – słońce schowane za lasem, cień jest wszędzie. Dziesiąta – brzozy w pełnym blasku. Południe – z cienia na dobre wychodzi winorośl. Czternasta – w cieniu chowa się brzozowy pagórek i magnolia. Szesnasta – słońce znika za stodołą. Osiemnasta – ciemno na całym podwórku.
Wszystko jest kwestią świadomego wyboru. Lubię tutaj chwile, w których można zmęczyć się prostym grzebaniem w ziemi. Ale jeszcze bardziej te, kiedy można dostrzec sens własnej pracy. Zasiałam – urosło! I rośnie dalej! Ile razy we wcześniejszym życiu miałam wrażenie, że moje działania nie prowadzą do celu, że tak trudno jest zmierzyć ich efekty?
Nic tu nie jest bieganiem z pustą taczką, wszystko czemuś służy. Nic również nie jest naznaczone korporacyjnym forwardem – tu wszystko muszę sama i wszystko zależy tylko ode mnie.
Tutaj nic nie nuży, nie zabija brakiem sensu – każda czynność ma sens, każda do czegoś prowadzi.
Sens ma proste grabienie liści. Sens ma nawet mój wczorajszy spacer z psem – w mieście zwykle bezmyślny – bo zakończony zbieraniem tarniny i przeszukaniem zagajników w poszukiwaniu grzybów (nie ma).
Dzika radość
Czuję najzwyklejszą na świecie dziką radość z robienia zapasów na zimę – nigdy nie robiłam tego w mieście! Mrożona kilogramami żurawina, której używamy przez cały rok do kaszy jaglanej z dynią i papryczką. Mrożony koper, pietruszka, selery. Własne, jasne. Wiśnie w syropie, wiśniowe powidła. Powidła śliwkowe z czekoladą. Dynie! W kostkach zamrożone i w pulpie – gotowe na zupę, inne – w zalewie octowej, pychota! Zioła w słoikach: najwięcej mięty, ale i rozmaryn, melisa, tymianek, cząber, majeranek, oregano… Suszone liście laurowe z własnego drzewka. Kiszona kapusta, buraki, ogórki. Rozwieszone warkocze czosnków, sterta cebuli i ziemniaków. Mrożone borówki, truskawki. Suszone prawdziwki. Mrożone rydze. Sok z tarniny, sok z pomidorów.
Nawet Jackowe nalewki mocno mi się tu komponują. Zwłaszcza te, które mają zdrowotny sens: z czerwonej koniczyny, z orzechów, z piołunu, pędów sosny czy kwiatów dziewanny.
Nikt nas nie zmusza, by to gromadzić. Nie ciąży nad nami widmo głodu, do sklepu mamy tylko 7 kilometrów, a w sklepie jest przecież wszystko, a jednak… Byłoby grzechem nie robić tego, co robią wszystkie wiejskie gospodynie.
Celebrowanie… szafy
Najbardziej oburzona na ten ciąg zmian może być moja miejska szafa. Najpierw ją przewietrzyłam, oddając ubrania i buty całkowicie odległe od stylu życia na wsi. Nie pasowały mi tutaj wysmakowane płaszcze, świąteczne i korporacyjne wdzianka. Potem ją zaniedbałam: nie kupuję już tylu ciuchów, ile wcześniej, nie kolekcjonuję butów (chyba, że to ogrodowe chodaki), nie przywiązuję wagi do kolorystycznych zestawień. Moda wiejska ma swój cel: służy pragmatyzmowi. Nie jest na pokaz, powinna być użyteczna, trwała i dostosowana do warunków. Oddałam tony butów, które nie miały szans w nierównej walce z błotem, leśnymi chaszczami i żwirem.
Teraz moja miejska szafa jest szafą wiejską. Kupiłam na targu w austriackich Alpach zielono-biało-czerwoną suknię z lnu. Nie wiem komu w górach była dedykowana, ale według mnie jest idealną odpowiedzią na potrzeby kobiet żyjących z dala od miejskiego nieba. Wygodna, dobrze i praktycznie skrojona. Mocna, dobrze uszyta. Ma praktyczne kieszenie, w których zmieści się wszystko, czego potrzebuje wiejska dama – od papierośnicy po piersiówkę 😉 I na dodatek jest odpowiednio zalotna…
Na dowolnie wybranym boku
Czy jest mi czegoś żal z miejskiego życia? Nie, niczego. W XXI wieku wszystko jest przecież na wyciągnięcie ręki. Las, łąki, świeże powietrze – dookoła. Miasto – po dziesięciu minutach jazdy samochodem. Castorama, IKEA, galerie, kina, kawiarnie, ciuchy – to tylko dwie godziny. Cała reszta: w Internecie.
Nauczyłam się dystansu do miejskich zachciewajek. Najlepszym deserem na wieczór są plastry twarogu z mleka prosto od krowy, polane miodem i obłożone śliwkowymi powidłami. Kawa? Parzymy sami i żadna w mieście nie dorównuje jej smakiem. Herbaty? Ziołówki z saszetek nie mają żadnego porównania ze świeżo zaparzonymi mieszankami własnoręcznie zebranych ziół i suszonych owoców.
Żyjemy nieprędko, choć nie żyjemy w nudzie. Pracujemy, a powiedziałabym, że często po prostu zasuwamy, ale ta praca ma jakiś sens, jej efekty są widoczne. I cieszą oko.
Można, a czasami wręcz nawet trzeba zmienić klimat i spojrzeć na swoje siedlisko z odległej perspektywy. Dlatego podróżujemy: raz w tygodniu Warszawa, czasami krótki wypad w góry, czasami do Poznania, Szczecina. Albo na jarmark w Kiermusach. I do Toskanii, po zimowe zapasy makaronu pici, oliwę, wino i sery.
Ale zawsze wracam tu z dziką radością. Do świętego spokoju. Do miejsca, w którym każda godzina może trwać dwie godziny (to tylko kwestia wyobraźni i celebracji życia), w którym palenie drewnem w piecu jest najwyższą przyjemnością, a chleb prosto z pieca chlebowego – staje się powszednim rarytasem. Prawdziwe niebo jest za miastem: tu nawet gwiazdy pasą się inaczej, jaśniej, dłużej.
Ania
Akasha
Posted at 12:52h, 01 lutegoAniu, bardzo podobał mi się ten Twój wpis. To taka celebracja chwili, celebracja życia.
Każdy ma swojego wewnętrznego „Pośpieszacza”, U jednych się ta bestyjka rozbestwiła i żyć nie daje, innym jak można to przeczytać u Ciebie, usnęła smacznie przy domowym zapiecku.
Zauważyłam, że bycie blisko natury powoduje, że zaczynamy poruszać się z Jej rytmem. Natura wyznacza działanie a my się mu poddajemy. Nie można przeciez przegapić truskawek czy czarnych porzeczek, nie można ominąć grzybów czy czasu na przerabianie kapusty i ogórków. No wiem, jasne że można, tylko nam się ten rytm natury podoba i ma to, jak napisałas, wiekszy sens
Ania
Posted at 16:25h, 01 lutegoCoś w tym jest… U mnie ta pora roku oznacza senność i oczekiwanie: już nie mogę doczekać się wiosny, ogrodu, grzebania w ziemi, w sadzie. Kiedyś ten rytm był mi zupełnie obcy i obojętny, teraz mam wrażenie, że to jest mój rytm, moja natura. Zima = niedźwiedzi sen, wiosna = przebudzenie, lato = relaks, jesień = zbiory i kolory.
Przedtem wszystko miało miejski wyraz i formę. Jeśli wiosna, to wiadomo – wiosenne przeceny 😉 Lato, to znaczy, że w mieście mniejszy ruch. Jesień – trzeba się chować pod dachem, bo leje i wieje. Zima – zimowe opony. Takie gry symbolami.
Marzanna
Posted at 07:06h, 05 marcaLepiej bym tego nie ujęła 🙂
Maja
Posted at 16:07h, 06 marcaZa rok, może dwa to będzie też moje życie ?
Ania
Posted at 16:33h, 06 marcaTrzymamy kciuki! ?
beata
Posted at 11:43h, 29 marca…i moje !!! Mam nadzieję????