Superblog o ucieczce na wieś
2253
post-template-default,single,single-post,postid-2253,single-format-standard,theme-bridge,bridge-core-3.0.7,qi-blocks-1.2.5,qodef-gutenberg--no-touch,woocommerce-no-js,qodef-qi--no-touch,qi-addons-for-elementor-1.6.6,qode-page-transition-enabled,ajax_fade,page_not_loaded,,qode-title-hidden,qode_grid_1300,qode-content-sidebar-responsive,columns-4,qode-child-theme-ver-1.0.0,qode-theme-ver-29.4,qode-theme-bridge,disabled_footer_bottom,qode_header_in_grid,wpb-js-composer js-comp-ver-6.10.0,vc_responsive,elementor-default,elementor-kit-8015
Podlaski plastik

Plastik już z nami nie wygra

My, miastowe, przyjeżdżamy na wieś jak po swoje. Dziwimy się wsi – ale wiocha! – i chcemy ją widzieć tak samo, jak widzimy miasto. A na wsi, z miastowego punktu widzenia, co krok, to obciach. Co płot, to cepelia, wóda, gnój i pies na uwięzi.

Z Anią ciągle jesteśmy gdzieś pośrodku. Jeszcze tli się w nas miejskie życie, ale serce coraz mocniej bije po podlasku 🙂 Jeszcze w urzędach podajemy warszawski adres, ale nogami wbijamy się w nasz podlaski pył coraz głębiej (bo susza) i śmielej (bo coraz więcej rozumiemy).

Polubiliśmy to miejsce i ono chyba polubiło nas.

Ta podlaska dusza zatelepała  szczególnie mocno przed niespełna rokiem, kiedy nasz znajomy, przesympatyczny zdun Marcin zaprosił nas na lipcowy wiejski korowód żniwny. Nic wielkiego, żadna impreza artystyczna. Ludzie chodzą od domu do domu, śpiewają lokalne piosneczki, a gospodarze przyłączają się do marszu, wystawiając na stoliku przed domem, co tam mają – ogórki, ciasto, kiełbasę, wódeczkę, chleb, smalec.

Plastik i Netflix

Naprawdę bywałem w życiu na wielu różnych imprezach, mega dużych koncertach, Woodstockach, starych i nowych Jarocinach. Jeździłem za zespołem Slade, kiedy po raz pierwszy przyleciał do Polski. Gnałem do Budapesztu na koncert grupy Omega, do Pragi na Deep Purple. Chciałem objąć za nogi Cohena, śpiewałem na Gwardii ze Stingiem, w Chorzowie z The Rolling Stones. Rozmemłało mnie na koncercie Asafa Avidana w warszawskiej Rivierze, ale przyznaję – nic mnie tak nie poruszyło swoim autentyzmem, jak ten spontaniczny, artystyczny przemarsz. Serio.

Wyobrażacie? Skrzykują się ludzie. Biorą do ręki skrzypeczki, harmonie. Ubierają się w stare stroje i chodzą po wsi śpiewając i tańcząc. Sami z siebie. No, także trochę dzięki inspiracji Marcina, który robi co może, żeby ta przedwojenna podlaska przaśność nie została wyparta przez plastik i Netflixa.

To było fascynujące przeżycie. Kręciliśmy z Anią filmy, wrzucając je jako relacje na Facebooka, bo wydawało nam się niepojęte, że takie rzeczy, taki spontan dzieje się wprost na naszych oczach. I że trzeba to uwiecznić, światu pokazać. Szliśmy z nimi od domu do domu, nie śpiewaliśmy, bo kto by znał stare piosenki z Podlasia, ale ogóreczek, obereczek, kieliszeczek – owszem. Jak wszyscy. Bez wyraźnego powodu, bez nakładów na kulturę, bez miejskiego napuszenia. Po prostu zabawa.

Proste życie, prosta muzyka

My, miastowi, przyjeżdżając na wieś jesteśmy przekonani, że miejscowi myślą podobnie jak my. Że mają ten sam układ priorytetów. Nic bardziej mylnego. Na wsi myślą inaczej. Konkretniej, mam wrażenie. Są bliżej siebie niż mieszkańcy blokowisk. Nie wstydzą się swojego braku zębów, kiepskich ciuchów, śmierdzących papierosów z przemytu. Nie czują obciachu tańcząc w rytm chachłackich przyśpiewek.

To dlatego wieś ma swoje disco polo. Prościuteńką muzykę, która opanowała wszystkie lokalne dożynki, wesela i dyskoteki. Kiedy na scenę wiejskich imprez wchodzi jakakolwiek gwiazdeczka tego nurtu, jej piosenki śpiewają WSZYSCY. Od młodego po najstarszych.

Doświadczyliśmy z Anią takich dożynek, na początku przecierając oczy ze zdziwienia – jak można tego słuchać? – a potem nie wychodząc  z podziwu, że oni tak świetnie się tą muzyką bawią. Całymi rodzinami. Dlaczego? Bo jest prosta, nie zmusza do myślenia, służy zabawie, oderwaniu się od pługa. Nie ma w niej żadnych pretensji. No, może tylko tęsknota za miłością, seksem, pieniędzmi.

Radość z dzielenia

Nie, nie chcę poświęcać wpisu muzyce disco polo, nie słucham, nie znam, nie trawię. Ale konfrontacja odmiennych typów mentalności miasto-wieś jest dla mnie obiektem zaskakujących obserwacji.

Na wsi gdzie indziej rozłożone są akcenty i zupełnie inne bywają punkty odniesienia. Kiedy w miejskim zaciszu oglądasz prognozę pogody, męczy Cię myśl: w co ja się jutro ubiorę? Na ciepło czy na zimno? Tu nie ma takich dylematów: prognoza pogody to tylko praktyczna wskazówka, że trzeba przykryć wsadzone właśnie flance. Lub odkryć. Wiatr to nie problem – w mieście. A oni patrzą, że wieje (a wieje ostatnio jak cholera) i złorzeczą: znów nie będzie można siać i nawozić, bo wietrzysko wszystko po polu roztrzepie…

Potrafią się dzielić. Bezinteresownie. Mam duże gęsie jajka, nie chcecie na pisanki? Zostały mi sadzonki jodły – nie potrzebujesz? Starych desek szukałeś, bierz! A co ja z nimi zrobię? Pieniądze? Żadnych pieniędzy. Kiedyś się policzymy. I liczymy. Kiedy ja mogę pożyczyć karchera, pożyczam. Potrzebny samochód na pogrzeb – daję. Ciasto trzeba upiec na wiejską imprezę – Ania piecze i niesie. Ale kiedy chcesz unicestwić  stertę zbędnego drewna po remoncie, przyjedzie daleki sąsiad, odbierze, uściśnie dłoń i powie – jakbyście chcieli obornika, to do mnie.

Koniem podjadą, z saniami, żeby Cię zaprosić na przejażdżkę. A, dla fasonu, niech coś się dzieje. Kamieni szukasz? Stefan ma kamienie, sam Ci je przywiezie. Wpadnie potem, kiedyś, pożyczyć dwa złote na piwo, to mu dasz. Albo i nie, pretensji nie będzie.

Życie we wspólnocie

W miastach jest tak wielu ludzi dookoła, że pielęgnowanie przyjaźni i dobrego sąsiedztwa powinno przychodzić łatwiej niż na wsi. A jednak jest odwrotnie. Tutaj w sklepie po prostu MUSISZ pogadać, nie wypuszczą bez komentarza. Przed sklepem też musisz pogadać, a dokąd się sąsiad śpieszy, usiąść, pogadać, co tam w wielkim świecie powiedzieć, niech siada.

Zbiór kontaktów niby jest ograniczony, ale znacznie bliższy sobie. Żyjący wspólnotą. Najpierw mówi się o tym, co tuż za płotem – ten się zabił na zakręcie, tamten ukradł motor, ta się rzuciła do studni, ci się budują, inni dom sprzedają, a każdy szuka okazji, by czmychnąć na saksy do Belgii. Zarobić parę groszy, wrócić na weekend w koszulce z orłem i skórzanej kurtce, poszaleć na dyskotece i uciec z powrotem.

Tym żyją, o tym rozmawiają. Źle piszę: tym żyjemy, o tym rozmawiamy. Strajk nauczycieli jest dla nas tak samo ważny, jak odpowiedź na pytanie co siejemy – grykę czy facelię? I jedno, i drugie pójdzie na zielony nawóz, ale tak naprawdę siejemy dla pszczół. I zaraz spór – który miód smaczniejszy, faceliowy czy gryczany? A który się szybciej scukrzy, a który droższy? Na co postawić?

I śmiech, i żal

Nie da się żyć na wsi, nie przejmując jej zwyczajów, sposobu rozmawiania i tematów dyskusji. Nie da się żyć, nie wsłuchując się w lokalne wydarzenia i nie czując rytmu lokalności, jej absurdów i uroku.

Widzisz we wsi przystanek, na przystanku żadnego rozkładu jazdy – skąd oni wiedzą, o której przyjedzie autobus? A wiedzą. Że w czwartek po ósmej do Siemiatycz i z powrotem w samo południe. Tak, żeby i na ryneczek można było zdążyć, i sprawy w urzędzie załatwić. Proste.

Miasto – w postaci masy urzędów lub wielkich centralnych firm – gra z nimi w kulki, więc śmieją się z miasta. Wielka centralna kolej przez dwanaście miesięcy buduje im wiejski przystanek, trzystu metrów peronu nie potrafią ułożyć! Śmiech na sali! Postawili znak ostrzegawczy – obalił się pierwszej nocy, od wiatru. Śmiech! I wstyd.

Urząd zakazuje im sypać własny żwir na samorządową groblę, po której biegnie droga – samorządowe (i państwowe) muszą być  nawet bobry, które podcinając drzewa, budują tamy, a woda zalewa drogę kilka razy w roku. Żeby nie prywatny żwir – bobry odcięłyby ludzi od świata. Ale urząd prywatnego żwiru na urzędową drogę wysypywać nie pozwala. A sam żwirem nie sypnie. Śmiech na sali. A jak sypniesz, to policję naślą i karami straszą. Śmiech! I żal.

Kiedy przyjrzymy się wiejskiej codzienności z dużą dozą zrozumienia i wrażliwości, różnice, które nas dzielą złapiemy w lot. Całą sztuką jest umieć te różnice zniwelować. Nie czuć się ani lepszym, ani gorszym od miejscowych. Być częścią takiej społeczności. Kłaniać się nieznajomym, gdy przejeżdżają obok swoim ciągnikiem – i samemu pozdrawiać. Dopasować się, ale zachowując własną odrębność.

Czy to jest patent na życie? Jeszcze tego nie czuję. Wiem jedynie, że dobrze się w tej przaśności, polskości i prostocie czujemy. Że plastik już z nami nie wygra.  Nie tutaj.

Jacek

POLECAMY RÓWNIEŻ: Żenujące sieci komórkowe

Fot. Dagmara Owsiejczyk z Pixabay 

2 komentarze
  • Darek
    Posted at 21:37h, 17 kwietnia Odpowiedz

    Eeeech…

    teraz to się wziąłem i obraziłem 😉 (taka tam ironia 🙂 )
    Urobiony dzisiaj na maksa siedziałem o 20 i smażyłem kiełbasę na ognisku – pierwszy posiłek od wczoraj w sumie – bo remont już pełną parą i dokładnie o tym samym myślałem… Że chcąc się przenieść na wieś musisz się określić w której z dwóch grup jesteś.

    Pierwsza „Pan na włościach” – siedzisz z piwkiem, tudzież martini wstrząśniętym niezmieszanym na wypasionym leżaczku pod baldachimem i patrzysz na ludzi, którzy remontują Twoją posiadłość i mówisz – „Panie Kaziu tam po lewej od pana jest nierówno…” „Panie Janku – spierd… eś pan robotę” – to nie tak się robi – zrób pan jeszcze raz” – Ale za to, że zniszczył pan materiał nie zapłacę za robotę”…
    Na moje oko jeśli jesteś w tej grupie – musisz przede wszystkim mieć kasy w cholerę, tak żebyś dalej siedział sobie w tym leżaczku i sączył drineczka, a ZAMIEJSCOWI będą za ciebie robić. Bo miejscowy na Twój widok tylko splunie co najwyżej się przeżegna i pójdzie dalej… Po dwóch latach stwierdzisz, że jednak wieś nie jest dla Ciebie i wyjdziesz do miasta. I w sumie dobrze – po co taki burak ma zakłócać spokój na wsi 😉

    Druga grupa – rano wstajesz robisz kawę dla robotników, w międzyczasie przebierasz się w robocze ubranie i zapieprzasz razem z ludźmi, od których naprawdę wiele można się nauczyć, którzy lubią pogadać i śmiać się tak jak my. Wbrew pozorom Ci ludzie potrafią sobie poradzić w prawie każdej sytuacji. Wiedzą gdzie zadzwonić, z kim pogadać, jak zrobić.
    A jeśli jeszcze w czasie pracy zapytasz o radę jak coś zrobić, albo co pomóc – to prawie jesteś już swój. Owszem – musi upłynąć jakiś czas, żeby zaakceptowali twoją „miastowość”, ale już inaczej do ciebie podchodzą.

    Oczywiście, że zawsze znajdzie się ktoś… ale… czy my jesteśmy inni?

    p.s.
    jak będziecie mieli chwilkę zajrzyjcie do nas… co prawda tylko na razie na fejsa… ale 😉
    https://www.facebook.com/siedliskonabezdrozu/

    pozdrówka

    • Jacek
      Posted at 21:46h, 17 kwietnia Odpowiedz

      No to my jesteśmy zdecydowanie w grupie drugiej! Wszyscy nasi „robotnicy” stali się naszymi przyjaciółmi, a niektórzy nawet – serdecznymi. Morze kawy i piwa popłynęło przez te lata, ale warto było. Dla tej grupy nie jesteśmy już „warszawiakami”, a kumplami po prostu. Z jedną rodziną żyjemy wręcz jak… rodzina, spotykamy się, dajemy sobie prezenty, pomagamy sobie. To tworzy świetną atmosferę – warto ją utrzymywać!

      Zaraz wpadamy do Was na Fejsa 🙂

Post A Comment