08 kwi Taczka z beczką
Na dworze ponad dwadzieścia stopni. Rozszalało się wszystko. Siedem saren tuż za płotem – ciągną do naszego źródełka, bo to nieliczne w okolicy miejsce z wodą. Susza. I wiosenne szaleństwo.
Ale zacznę od początku. W poniedziałek doszło do sporu kompetencyjnego: kto ma ujeżdżać taczkę, ja czy Jacek? Żeby nie było, taczki mamy dwie, ale jak się facet uprze „przy tej z dłuższymi rączkami”, to nie ma zmiłuj, domowa wojna gotowa. Zresztą – rozstrzygnijcie sami…
W taczce A leżały ze trzy-cztery szufle ziemi ogrodowej. Taczka B – stała pusta. Kto ma prawo wziąć taczkę B, jeśli zgłasza się po nią pierwszy? Ja. Ponieważ zgłaszam się pierwsza i zasługuję. Zapakowałam co trzeba, nabrałam powietrza, szarpnęłam – nikogo do pomocy! – stęknęłam, jęknęłam – nadal nikogusieńko! – więc cóż było robić, jadę. Dojechałam. I coś-tam-dłubię. Taczka stoi obok mnie. Niby nie jest w użyciu, ale stoi i symbolizuje mnie, jako swoją właścicielkę.
Sytuacja jest w ten sposób
Co robi pan? Pan podchodzi i mówi: – Bieretetaczke!
– Dlaczego? – pytam, a widzę, że w odległości 70 metrów, prawie na horyzoncie siedliska stoi inna, taczka A.
– Bo ma dłuższe rączki – słyszę.
– Ale ja jej używam! – oponuję i słusznie, bo ją sobie w to miejsce przytargałam tymi oto chudymi (khmmm…) i spracowanymi ręcyma, a nawet całą sobą, włączywszy wysiłek wydatkowany przy pchaniu. – I w pewnym sensie dziś jest to moja taczka. Masz swoją na horyzoncie.
Poszedł, odwróciwszy się na pięcie gumiaka.
Wiecie jak idzie facet naburmuszony z powodu, że taczka? Idzie tak, że ziemia dudni, uginając się pod jego urażoną dumą. Idzie, ale w zasadzie nie idzie – on uderza stopami w sytuację. Porusza się jak tańczący słoń, dźwigając na sobie ciężar życiowych niedogodności: siedemdziesiąt metrów focha! Chłopie mój kochany, jakbyśmy mieszkali w M-2, tyle metrów zrobiłbyś przez tydzień!
Poszedł. Doszedł. Wysypał z Taczki A te trzy szufle ziemi ogrodowej i zaczął coś kopać. Ale słyszę, że kopie z taką mocą, jakby chciał się dokopać do Australii. Jacuś, wołam z podlaskim akcentę, ta weź se te taczke! On nic. Kopie nadal, jest już chyba na głębokości Rowu Mariańskiego. Co było robić, wzięłam MOJĄ taczkę i zawiozłam się z nią w jego okolicę.
– Proszę – mówię tonem, którego kobiety używają, gdy chcą usłyszeć od ukochanego: Też cię kocham!
– Nie potrzebuję! – padło z głębokości, a echo niosło: …buję… uję… ję…
Uuuuuuu! Widzę foch godny Rowu!
Wróciłam. Myślę: poczekam aż przypłynie z tej Australii. Gdzieś tak przed obiadem. Trwało minutę: wstawił jedną taczkę na drugą, podjechał pod moje stanowisko robotnicze i rzucił:
– Wybieraj sobie, którą chcesz! I tak cię kocham.
I dał mi buziaka. Albo ja jemu. Nie pamiętam, bo seks połączył nas na trawniku na jakieś 20 minut zapomnienia.
Żartuję.
Po pięćdziesiątce na trawniku łączą ludzi wspomnienia, a nie akty płciowe.
Sadzimy drony
Tym fragmentem nawiązałam do słynnego eseju mojego faceta, 😉 który rozważał stan naszego związku nie wiedzieć dlaczego akurat w Prima Aprilis. Liczy się kompromis, porozumienie, a nie byle taczka. Oboje zrozumieliśmy swoje błędy, choć, mam nadzieję, bardziej ON 😉
A w ogóle – czas pracy jest taki, że nie ma kiedy taczki załadować. Jacek posadził sześć rododendronów, zwanych przez nas dronami, żeby było szybciej mówić. Posadzić drony to nie jest taka prosta sprawa – wiedzieliście, że ich system korzeniowy rozrasta się mocno na boki i w dodatku bardzo delikatnymi korzonkami, a zatem sadząc trzeba zadbać o to, by wokół sadzonki było jak najwięcej pulchnej, kwaśnej ziemi.
Kupiliśmy torf, Jacek wykopał sześć dużych dołków (Australii nadal nie widać), wypełnił je dronami, zasypał ziemią, dodał perlitu, żeby lepiej trzymała wilgoć i zasypał przestrzeń dookoła nich zrębkami.
Nic się nie zmarnuje!
Zrębki mamy z odzysku. Na wsi nic się nie marnuje: po huraganie, który przed trzema laty połamał u nas kilkanaście hektarów lasu, w kilku miejscach zostały spore zwały zrębków. To odpad, którego nie zebrali pracownicy leśni, wywożąc tony drewna, a z drobniejszych gałęzi tworząc na miejscu zrębki. Tu im kupka została, tam im kupka została, a my to sobie skwapliwie zbieramy i wwozimy na posesję w ramach akcji porządkowania pozostałości po lesie.
Więc – zrębki zamiast kory. Trochę zakwaszą glebę i ochronią przed utratą wilgoci. To – Jacek. A ja? Najpierw kontemplowałam przylaszczki, które widzicie na głównym zdjęciu. Mam ich długi szereg, to pierwszy rok, kiedy tak kwitną, bardzo słodkie i bardzo wiosenne.
Potem sadziłam i przesadzałam (wiem, zawsze przesadzam). Poza dronami z nowości przybyły jeszcze dwie róże pnące. Dwa hibiskusy zamieniły się miejscami z kocimiętką. Przeniosły się spod tarasu pod Bociankę, bo tam wiatr mniej hula, a kocimiętce hulanie nie przeszkadza. Rozrzucone po całej posesji rudbekie zgromadziły się – mimo zakazu zgromadzeń! – pod kamienną bramą. Perowskie łobodolistne też stwierdziły, że będzie im lepiej razem. Tak, że ten, trochę kopania w poniedziałek miałam. Żeby nie było, że tylko Jacek.
Ale prawdziwym hitem są moje zwykłe-niezwykłe pelargonie. Już kolejny rok nie wyrzucam ich po sezonie, lecz przechowuję w dość jasnym, ale chłodnym pomieszczeniu. Podlewane skąpo wytrzymują zimę naprawdę w dobrej kondycji. To wieloletnie rośliny, są dość wytrzymałe, choć po zimie trzeba je przyciąć, oskubać suche liście i wzmocnić. Wyglądają tak:
Na razie doświetlam je i hartuję, wystawiając na słońce na kilka godzin dziennie, bo choć prezentują się dość okazale, mam wrażenie, że ciągle są zbyt rachityczne i muszą nabrać masy. Nasłoneczniam pelargonie z uporem, ale widzę, że ma to sens – nie tylko ekonomiczny: to wielka frajda widzieć, jak roślina walczy i ponownie staje się piękna. Przed rokiem kwitły wspaniale!
Wszystko idzie w tango
Napisałam na wstępie o szaleństwie – istotnie, ogród oszalał, wystarczyło kilka dni na porządnym plusie. Poszła w tango piwonia, która jeszcze niedawno kryła się pod płaszczykiem z dębowych liści, a teraz – proszę: piękna panna.
We wtorek i dzisiaj niczego nie sadzimy. Pełnia Księżyca to nie jest dobry moment na sadzenie roślin. Jacek zawiesił hamak, który wygraliśmy kiedyś w konkursie magazynu „Country”. Konkurs wygraliśmy tym zdjęciem:
A nagroda wygląda tak:
Ja z kolei montowałam konstrukcje tymczasowych szklarenek w naszych podniesionych rabatach – prosty pomysł: kilka giętkich plastikowych listew, które kupiłam w sklepie budowlanym (elektrykom służą do maskowania kabli), wyginam je w pałąk i naciągam na nie folię. Proste i tanie rozwiązanie.
Beczka śmiechu
Takim samym rozwiązaniem była beczka, w której magazynowaliśmy latem deszczówkę. Stara beczka, kupiona za grosze w Kiermusach. Mamy ją od trzech lat, w tym roku po raz pierwszy zimowała pod dachem. W zasadzie – tak nam się zdawało – to będzie dla niej lepsze niż sterczenie na mrozie, w wichrach i deszczach. I to był nasz błąd.
Podnieśliśmy beczkę, usiłując ją przewieźć na ogród (taczką B) i… rozsypała nam się w rękach! Deszczułki kompletnie się rozeschły! Zamiar był taki, by wstawić ją do dużej plastikowej beki, napełnić wodą i poczekać aż deski napęcznieją. Taką beczkę można spokojnie postawić w ogrodzie, a póki będzie w niej woda – nie pocieknie ani strużka…
Tymczasem nasza beczka wygląda dziś tak:
Help! Hilfe! Aiuto! Jak sprawić, by beczka na powrót stała się beczką? Jak ją zbudować na nowo? Czy jest na sali bednarz??? Albo choć rymarz? Snycerz?? Rycerz???
Ania
POLECAMY RÓWNIEŻ: Wiosna! Na przekór leniwej zawiesinie!
A TAKŻE: Dwoje na ławeczce
No Comments